Gordon Parks

parks2.jpg

W Zachęcie wystawa słynnego amerykańskiego fotografa i fotoreportera, Gordona Parksa. Jej tytuł, „Aparat to moja broń”, to nie kuratorska inwencja. Tak Parks mówił o swoim narzędziu pracy.

Wystawa wydaje się zaprojektowana jak strony magazynu. Kilka fotografii powiększono i naklejono na ścianę jak fototapety. One przyciągają wzrok jako pierwsze – to zdjęcia-symbole. Potem przyglądamy się tym w ramkach, dopieszczonych, ułożonych w seriach i opatrzonych cytatami z tekstów i wywiadów Parksa – anegdotami z jego życia, historiami powstania zdjęć, jego rozważaniami na temat fotografii.

To na przykład historia chyba jego najsłynniejszego zdjęcia, „American Gothic”, fotografii – symbolu powojennej Ameryki. Tytuł pożyczył oczywiście od obrazu Granta Wooda z 1930 roku, jednego z najbardziej rozpoznawalnych dzieł z historii amerykańskiego malarstwa. „Amerykański gotyk” Wooda jest też jednym z najczęściej przerabianych i trawestowanych obrazów. Pod tym względem mierzyć się z nim może chyba tylko „Mona Lisa”. Przedstawia farmera z widłami i stojącą obok niego kobietę, żonę lub córkę. W tle mają dom w stylu tzw. ciesielskiego gotyku (carpenter gothic). U progu Wielkiego Kryzysu Grant chciał namalować prawdziwie amerykańską scenę.

Parks nie myślał o parodiowaniu obrazu Wooda. Po prostu fotografował w Waszyngtonie sprzątaczkę Ellę Watson. Na jego zdjęciu czarnoskóra kobieta stoi sama na tle flagi Stanów Zjednoczonych, między miotłą i mopem. Tytuł sam się narzucił. Ta sprzątaczka to nowa ikona Ameryki. Parks towarzyszył jej przez miesiąc.

parks4.jpg

Kilka tygodni spędził z rodziną z Harlemu. Na Południu fotografował segregację rasową. Na słynnym zdjęciu z 1956 roku elegancka czarnoskóra kobieta w jasnoniebieskiej sukience stoi z córką przed wejściem do domu towarowego. Kolorowy neon oznajmia: „Colored Entrance”. Jest w tym jakaś ironia.

Bohaterami jego zdjęć byli Muhammad Ali i Malcolm X, czarni Muzułmanie, Czarne Pantery, umierający na astmę i niedożywienie chłopiec Flavio z faweli Catacumba na obrzeżach Rio de Janeiro. Ale też Ingrid Bergman i Marilyn Monroe (w jednej z historii opowiada, jak nie został paparazzi). Wśród żałobników na pogrzebie słynnego baseballisty Babe Rutha – jeśli przyjrzymy się zdjęciu bliżej – rozpoznamy drugiego męża Monroe, również gwiazdę baseballu. To Joe DiMaggio.

Te kontrasty nie są przypadkowe. Gdy starał się o pracę w magazynie „Life”, miał powiedzieć, że chciałby fotografować wojny gangów w Harlemie i modę. Jedna z trzech sal wystawy ma z jednej strony „Life”, z drugiej – „Vogue”. Z jednej strony białe modelki, z drugiej – czarne sprzątaczki.

parks1.jpg

Wystawa opowiada nie tylko o napięciach rasowych i społecznych powojennej Ameryki. Z tekstów i fotografii Parksa wyłaniają się też jego wewnętrzne rozterki, dylemat fotografa, rozdartego między wewnętrzną potrzebą zaangażowania (tematy jego fotoreportaży dotykały go bezpośrednio) a obiektywizmem, który starał się zachować jako fotograf. W jednym z magazynów „Life” wyłożonych w gablocie widzimy Parksa na zdjęciu innego fotografa, jak wynosi z faweli małe dziecko, Zachariasza, by go umyć. W Brazylii udało mu się pomóc Flaviowi i jego rodzinie. „Czemu oni? Co z nami?”, pytali ich sąsiedzi, a Parks nie miał na te pytania odpowiedzi.

„Byłem przede wszystkim dziennikarzem, ale stale musiałem pamiętać, że ważniejsza jest wierność własnym przekonaniom. Musiałem też znosić udrękę obiektywizmu i starać się unikać intelektualnych uprzedzeń, jakie subiektywizm może spowodować u fotoreportera”, pisał pod koniec życia. Ale gdy Eldridge Cleaver zaprosił go do Czarnych Panter, by został ich ministrem informacji, Parks odmówił: „Jestem reporterem, straciłbym obiektywizm. Są sprawy, które chcę zrelacjonować”.

parks3.jpg

Malcolm X, jeden z głównych bohaterów wystawy, pojawia się na koszulkach protestantów na jednym z powiększonych zdjęć. Obok kolorowa fotografia wzniesionych w proteście czarnych dłoni. W pierwszym momencie myślę, że przedstawia protest ruchu Black Lives Matter. I przypomina mi się zdjęcie Wolfganga Tillmansa z okładki niedawnego numeru „Artforum”, a zaraz potem… ostatnia reklama Pepsi.

Niedługo w Zachęcie pokazane zostaną filmy dokumentalne Parksa, ale już wkrótce do polskich kin trafi też świetny film „I am not Your Negro” (Nie jestem twoim Murzynem) w reżyserii Raoula Pecka, nominowany do Oscara dokument, oparty na niedokończonej książce pisarza Jamesa Baldwina i jej trzech bohaterach, liderach ruchu wyzwolenia Czarnych w Stanach Zjednoczonych – Martina Luthera Kinga, Medgara Eversa i Malcolma X. Każdy z nich zginął w zamachu. Narratorem filmu jest Samuel L. Jackson, którego trzy lata temu dziennikarz pomylił w wywiadzie telewizyjnym z innym słynnym czarnoskórym gwiazdorem, Laurencem Fishburnem. „I’m the other black guy”, Jackson nie dawał spokoju dziennikarzowi, niemal cytując słowa Baldwina.

Ale oglądając zdjęcia Parksa, zwłaszcza gdy codzienne życie czarnych amerykańskich rodzin skontrastowane jest z białym glamourem, przypomniałem sobie podszyty gorzką ironią wiersz Gila Scott-Herona z 1970 roku – „Whitey on the Moon”:

I can’t pay no doctor bill.
(but Whitey’s on the moon)
Ten years from now I’ll be payin’ still.
(while Whitey’s on the moon)

Koczwarski w PM

koczw3.jpg

Cezary Koczwarski rzeczywiście się jąkał. Poznałem go wiele lat temu, gdy studiował w pracowni Grzegorza Kowalskiego. Jego wada wymowy bardziej utrudniała życie jemu niż innym. Na jednym z filmów na jego wystawie, otwartej jeszcze przez kilka dni w Polach Magnetycznych, przedstawia się: „Ceeezaaaryyy Koooczwaaarskiii. Jeeesteeem aaartyyystąąą”. To przeciąganie samogłosek jest jedną z metod terapii zaburzeń komunikacji. Wystawa dokumentuje rozpisany na lata proces wychodzenia z choroby.

W krótkim tekście towarzyszącym wystawie Koczwarski pisze, że dojrzał do tego, „aby spojrzeć sobie prosto w oczy i poddać się ocenie”, ale nie tylko stanąć twarzą w twarz z chorobą, co „uświadomić sobie, że to nie było przekleństwo, tylko dar”. Trochę trudno w to uwierzyć, gdy na pierwszym filmie, „Opisie projektu”, Cezary z ogromnym wysiłkiem i grymasami na twarzy próbuje powiedzieć jedno zwykłe zdanie, zacinając się i zaczynając od nowa: „Założeniem projektu jest stworzenie instalacji wideo o charakterze dokumentalnym na temat przełamywani swoich największych…” W tym miejscu się poddaje, końcówkę zdania, „…i najbardziej skrywanych słabości”, musi dopisać. Film jest sympatyczny, ale aż boli uczestniczenie w tym prostym, a – jak się okazuje – niewykonalnym wtedy dla Cezarego zadaniu.

Sama terapia, oglądana z boku, wypada momentami humorystycznie. Koczwarski ćwiczy wymowę głosek, wydłużając je. To głównie domowe historie. Gdzieś suszy się pranie, obok śpi dziecko. Ale terapia to też przełamywanie bariery wstydu. Z dziewczyną zaczepiają ekspedientkę w sklepie: „Dzień dobry, mój chłopak chciałby zaprezentować pani głoskę «o»”. I Cezary prezentuje głoskę zdezorientowanej kobiecie. Gdy jego córka nieco podrasta, wspólnie uczą się czytać. Ona powoli, bo jeszcze nie ma wprawy w składaniu liter, on jeszcze wolniej, bo wciąż mierzy się z wadą wymowy i nie chce się przypadkiem zająknąć. „Ty tak nieśmiało, a ja śmiało,” komentuje dziewczynka, „Nie wstydź się”.

koczw1

Filmy z terapii prezentowane są głównie w salonie (bo Pola Magnetyczne mieszczą się w prywatnym mieszkaniu), w samej galerii wystawa radykalnie się zmienia. W czarno-białych instalacjach wideo, Koczwarski zestawia swoje terapeutyczne dźwięki i wideo-autoportrety z głosem profesjonalnej śpiewaczki Barbary Zamek. Ich nałożone na siebie głosy rozlegają się w galerii, tworząc rodzaj przeciągłego, jakby pierwotnego utworu. W instalacji „Chór” czasami słychać zaś fragment pieśni ze słowami z wiersza Kazimierza Przerwy-Tetmajera „Mów do mnie jeszcze”. „Każdym słowem twym się pieszczę / mów do mnie jeszcze”.

Osobisto-rodzinna historia ulega coraz większej sublimacji. I tu gdzieś Koczwarski przekombinował, dodając jeszcze trącące ASP studia – „Napięcia własne” (autofotografie grymasów twarzy) i „Napięcia obce” (filmowe studium napięć ciała modelki). Jakby nie do końca potrafił znaleźć odpowiednią formę dla tego doświadczenia. Robi się tu trochę za tłoczno.

To zestawienie prywatności, życia rodzinnego oraz rodzaju artystycznego uwznioślenia wypada jednak ciekawie. Tym bardziej, że wystawy w Polach Magnetycznych są zawsze okraszone szczególną atmosferą, jaką tworzą gospodarze tego miejsca, Gunia Nowik i Patrick Komorowski.

W domu sprawdzam, że jąkali się i Izaak Newton, i Winston Churchill, i angielski król Jerzy VI, ten z filmu „Jak zostać królem” („The King’s Speech”). Gdyby się nie jąkał, Rowan Atkinson pewnie nie stworzyłby postaci Jasia Fasoli. W dzieciństwie jąkały się nawet Nicole Kidman i Marilyn Monroe. Jąkanie przekuwali też często w sukces muzycy – i współcześni kompozytorzy, jak Robert Ashley, i popularni piosenkarze, jak Scatman John (od jąkania do scatu). Wystawa Koczwarskiego przypominała mi jednak bardziej ostatnie prace Karoliny Wiktor, która od paru lat zmaga się z afazją i jakiś czas temu rozkosznie myliła się nawet w recytowaniu alfabetu.

Podobno jąkał się nawet Mojżesz, co każe nam inaczej spojrzeć na de-de-de-de-kalog.