Koczwarski w PM

koczw3.jpg

Cezary Koczwarski rzeczywiście się jąkał. Poznałem go wiele lat temu, gdy studiował w pracowni Grzegorza Kowalskiego. Jego wada wymowy bardziej utrudniała życie jemu niż innym. Na jednym z filmów na jego wystawie, otwartej jeszcze przez kilka dni w Polach Magnetycznych, przedstawia się: „Ceeezaaaryyy Koooczwaaarskiii. Jeeesteeem aaartyyystąąą”. To przeciąganie samogłosek jest jedną z metod terapii zaburzeń komunikacji. Wystawa dokumentuje rozpisany na lata proces wychodzenia z choroby.

W krótkim tekście towarzyszącym wystawie Koczwarski pisze, że dojrzał do tego, „aby spojrzeć sobie prosto w oczy i poddać się ocenie”, ale nie tylko stanąć twarzą w twarz z chorobą, co „uświadomić sobie, że to nie było przekleństwo, tylko dar”. Trochę trudno w to uwierzyć, gdy na pierwszym filmie, „Opisie projektu”, Cezary z ogromnym wysiłkiem i grymasami na twarzy próbuje powiedzieć jedno zwykłe zdanie, zacinając się i zaczynając od nowa: „Założeniem projektu jest stworzenie instalacji wideo o charakterze dokumentalnym na temat przełamywani swoich największych…” W tym miejscu się poddaje, końcówkę zdania, „…i najbardziej skrywanych słabości”, musi dopisać. Film jest sympatyczny, ale aż boli uczestniczenie w tym prostym, a – jak się okazuje – niewykonalnym wtedy dla Cezarego zadaniu.

Sama terapia, oglądana z boku, wypada momentami humorystycznie. Koczwarski ćwiczy wymowę głosek, wydłużając je. To głównie domowe historie. Gdzieś suszy się pranie, obok śpi dziecko. Ale terapia to też przełamywanie bariery wstydu. Z dziewczyną zaczepiają ekspedientkę w sklepie: „Dzień dobry, mój chłopak chciałby zaprezentować pani głoskę «o»”. I Cezary prezentuje głoskę zdezorientowanej kobiecie. Gdy jego córka nieco podrasta, wspólnie uczą się czytać. Ona powoli, bo jeszcze nie ma wprawy w składaniu liter, on jeszcze wolniej, bo wciąż mierzy się z wadą wymowy i nie chce się przypadkiem zająknąć. „Ty tak nieśmiało, a ja śmiało,” komentuje dziewczynka, „Nie wstydź się”.

koczw1

Filmy z terapii prezentowane są głównie w salonie (bo Pola Magnetyczne mieszczą się w prywatnym mieszkaniu), w samej galerii wystawa radykalnie się zmienia. W czarno-białych instalacjach wideo, Koczwarski zestawia swoje terapeutyczne dźwięki i wideo-autoportrety z głosem profesjonalnej śpiewaczki Barbary Zamek. Ich nałożone na siebie głosy rozlegają się w galerii, tworząc rodzaj przeciągłego, jakby pierwotnego utworu. W instalacji „Chór” czasami słychać zaś fragment pieśni ze słowami z wiersza Kazimierza Przerwy-Tetmajera „Mów do mnie jeszcze”. „Każdym słowem twym się pieszczę / mów do mnie jeszcze”.

Osobisto-rodzinna historia ulega coraz większej sublimacji. I tu gdzieś Koczwarski przekombinował, dodając jeszcze trącące ASP studia – „Napięcia własne” (autofotografie grymasów twarzy) i „Napięcia obce” (filmowe studium napięć ciała modelki). Jakby nie do końca potrafił znaleźć odpowiednią formę dla tego doświadczenia. Robi się tu trochę za tłoczno.

To zestawienie prywatności, życia rodzinnego oraz rodzaju artystycznego uwznioślenia wypada jednak ciekawie. Tym bardziej, że wystawy w Polach Magnetycznych są zawsze okraszone szczególną atmosferą, jaką tworzą gospodarze tego miejsca, Gunia Nowik i Patrick Komorowski.

W domu sprawdzam, że jąkali się i Izaak Newton, i Winston Churchill, i angielski król Jerzy VI, ten z filmu „Jak zostać królem” („The King’s Speech”). Gdyby się nie jąkał, Rowan Atkinson pewnie nie stworzyłby postaci Jasia Fasoli. W dzieciństwie jąkały się nawet Nicole Kidman i Marilyn Monroe. Jąkanie przekuwali też często w sukces muzycy – i współcześni kompozytorzy, jak Robert Ashley, i popularni piosenkarze, jak Scatman John (od jąkania do scatu). Wystawa Koczwarskiego przypominała mi jednak bardziej ostatnie prace Karoliny Wiktor, która od paru lat zmaga się z afazją i jakiś czas temu rozkosznie myliła się nawet w recytowaniu alfabetu.

Podobno jąkał się nawet Mojżesz, co każe nam inaczej spojrzeć na de-de-de-de-kalog.

Muzyka barw

a

Tegoroczny Warsaw Gallery Weekend rozpocząłem od barwnego koncertu Emila Cieślara w Polach Magnetycznych. W odróżnieniu od pompy całej imprezy, w Polach jest kameralnie, spokojnie i jakby nie na czasie – w pozytywnym sensie. Emil od kilkudziesięciu lat rozwija swoją teorię barw i jej też poświęcona jest wystawa „Solfeż muzyki barw”. Tworzy gamy barwne, szuka progowych interwałów – najmniejszych różnic między barwami, dostrzegalnych przez oko człowieka. Gdy zaczyna opowiadać, pokazując tablice i gamy kolorów, takiemu laikowi jak ja niełatwo za nim nadążyć.

Ale to nie tyle wystawa prac, galeria zamienia się bowiem w instrument, na którym gra sam artysta. Pierwszego wieczoru towarzyszyli mu muzycy, m.in. Jerzy Słoma Słomiński, znajomy Emila i Elżbiety Cieślarów jeszcze z czasów galerii Repassage w latach 70. Było klimatycznie, nie mogłem się pozbyć wrażenia, jakbyśmy trochę przenieśli się w czasie. Instrument, na którym gra Cieślar, składa się z prostych lamp o podstawowych kolorach (RGB) umieszczonych za ekranem i tzw. „przeszkód” pomiędzy, dzięki którym na ekranie powstaje geometryczne układy. Emil gra, zmieniając natężenie światła poszczególnych lamp. Efekty przypominają stare abstrakcyjne filmy awangardowe, chociaż analogie między muzyką i obrazem nie są tu tak oczywiste, obraz nie jest muzyce podległy.

W galerii znalazł się też praca „Muzyka gwiazd”, na której Cieślar wyrysował niebo z konstelacjami, Drogą Mleczną i Zodiakiem, kolorami oddając temperaturę gwiazd. Tu widz może zagrać sam – zmieniając nasycenie barw skierowanego na pracę światła.

b
Teoria barw opiera się na nauce i wywody Emila są bardzo naukowe. Sam koncert jest jednak intuicyjny, synestezja – jak mówi artysta – zachodzi na poziomie odbioru przez umysł człowieka. Podczas koncertu dochodzi do tego specyficzna, intymna atmosfera, nie bez znaczenia jest fakt, że wszystko jest analogowe – lampy, ekran, panel sterujący, przy którym siada Emil, bardzo w duchu do-it-yourself. Koncert jest więc trochę niedzisiejszy, trochę nostalgiczny, ale absolutnie nie naiwny. Jakby w takich prostych, zdawałoby się dawno przebadanych obszarach, coś się jeszcze kryło.

Wszystko sprowadza się bowiem do człowieka. W wywiadzie, którzy przeprowadzili Gunia Nowik i Patrick Komorowski (bon anniversaire, Patrick!), Emil mówi naukowo-poetycko: „W rzeczywistości nie żyjemy w trójwymiarowym świecie – są jeszcze sny, wszystko jest w ruchu. Wymiary skracają się lub wydłużają w zależności od nastrojów – minuta staje się wiecznością, a wieczność minutą. Odległość światła gwiazd jest niesamowita, ale tylko pozorna. Neuron chwyta elektron, a ten, pobudzany przez foton, jest w naszych nerwach i żyłach. W chaosie zjawisk każde indywiduum tworzy swój schemat, jest swoim uniwersum. Sięgam po naukę, bo ona łączy nas z tym wszechświatem”.