Autoportrety w MNW

Andy Warhol zapytany, dlaczego zrobił wystawę swoich autoportretów, odpowiedział, że skończyły mu się pomysły. Filmik z tym bon motem powraca ostatnio na instagramowych rolkach obok innych perełek, które wypadły z jego ust. Warhol ma być tu wyjątkowo szczery, wszak artyści rzadko przyznają się do porażek, a jeszcze rzadziej – do braku pomysłów. U artysty podaż pomysłów powinna kilkukrotnie przewyższać popyt.

Ale czy można wierzyć w szczerość Warhola? Pewnie nie chciał zawieść dziennikarza i podrzucił mu te kilka zdań, którymi można było ubarwić wieczorne wiadomości. I które będą miały swe 15 sekund na Instagramie 40 lat po śmierci artysty. A może wina leży po mojej stronie. Nieufność leży w mojej naturze. Miałem ostatnio w rękach dzienniki znanej kuratorki i nie ufałem żadnemu zdaniu.

Wilhelm Sasnal

Tymczasem Muzeum Narodowe w Warszawie zastanawia się, jak się ma temat autoportretu u współczesnych polskich artystów. Takie zadanie postawiono starannie wyselekcjonowanej grupie twórców. Zamówiono nowe prace, zapłacono, zasiliły muzealną kolekcję. Teraz możne je oglądać na wystawie.

Pomysł może wydawać się genialny w swojej prostocie, tym bardziej, że skupiono się na znanych i lubianych nazwiskach. Niech się przyjrzą sami sobie.

I tu pojawia się główny problem: z tej pogrążonej w ponurej aurze wystawy jasno wynika, że większości z nich nie interesują ich własne wizerunki. Co – biorąc pod uwagę złotą myśl Warhola – może dobrze o nich świadczy, jeszcze nie wyczerpali swych zasobów pomysłów. Nie są bowiem szczególnie zainteresowani ani swymi twarzami, ani tym bardziej odsłanianiem swoich wad i zalet. Wystawa jest raczej zestawem uników.

Zaproszeni artyści robią wszystko, by autoportretu nie stworzyć, by się zasłonić, rozmyć w grupie, zakodować filtrem astrologii, układu planet, dźwięków, odwrócić uwagę od siebie cudzymi fiutami, zgubić się w lustrzanych odbiciach gogli narciarskich, zbliżeniach, wielokrotnym naświetlaniu kliszy, sprowadzić swe jestestwo do wymiarów ciała, dziury w środku twarzy. Po kolei: Agnieszka Brzeżańska, Katarzyna Krakowiak-Bałka, Karol Radziszewski, Wilhelm Sasnal, Rafał Milach, Artur Żmijewski, Mirosław Bałka, Aleksandra Waliszewska.

To znajome nazwiska. Wszystkie pochodzą z czasów, gdy zbytnia szczerość w sztuce (tytuł niedoszłej wystawy w Mocaku) nie była jeszcze w cenie.

Paweł Althamer

Nie można tu liczyć nawet na Pawła Althamera, w którego twórczości przecież autoportretów nie brakuje, poczynając od dyplomowej rzeźby z pracowni profesora Kowalskiego. Kiedyś Massimiliano Gioni zrobił mu w Mediolanie wystawę złożoną z samych rzeźbiarskich auotoportretów Pawła. To wtedy Althamer zrealizował swój pomysł, by unosić się nad miastem w formie ogromnego balonu. Althamer szczególnie upodobał sobie autoportret postarzony. Gdy się rysował czy rzeźbił, wyobrażał siebie jako znacznie starszego. Ponieważ nie jest już pierwszej młodości, powoli sam się do tych rzeźb i rysunków upodabnia.

Ale ważnym rysem osobowości Althamera jest przekora. Więc jak ktoś stawia przed nim zadanie, by zrobił kolejny autoportret, Althamer się wymiguje. Proponuje jako odpowiedź wózek przypominający te, w których matki spacerują z niemowlakami po parku, tyle że powiększony do takich rozmiarów, by zmieścił się w nim dorosły.

Początkowo Althamerowi chodziło o zrealizowanie fantazji, by odwrócić rolę i móc powozić w wózku własną matkę. Ale później proponował takie przejażdżki też innym, głównie członkom Grupy Nowolipie. Miało to miejsce podczas grupowego spaceru, który zakończył się w Muzeum Narodowym przekazaniem wózka do muzealnej kolekcji. Mnie też można zobaczyć na filmiku, który na wystawie towarzyszy artefaktowi. To zbiorowy portret społeczności skupionej wokół artysty.

Rafał Bujnowski

Artur Żmijewski

Może to kwestia pokoleniowa – zaproszeni artyści raczej kryzysy wieku średniego mają za sobą. Chodziło tu o klasyków, uznane nazwiska, ale też chyba pewną dojrzałość. Tymczasem to znacznie młodsi artyści zazwyczaj opowiadanie o swojej sztuce zaczynają od wymieniania faktów z życia: że wychowali się na terenie zalewowym w otulinie obozu koncentracyjnego, że ich ojciec prowadził wypożyczalnię kaset wideo, że nie mają z czego żyć. Jak modni francuscy pisarze, sięgają po historie z życia własnego lub swojej rodziny, odmieniają „ja” przez osoby i czasy. Czasami ma się wrażenie, że – jak Patryk Różcyki – nie potrafią wręcz spojrzeć poza samego siebie.

Starsi artyści, ci obecni w Muzeum Narodowym, może kiedyś narysowali komiks o tym, jak ciężko jest stawiać pierwsze kroki w świecie sztuki, ale opisywanie sukcesów (w tym finansowych) już nie wydawało się aż tak atrakcyjne, by się tym dzielić.

Jadwiga Sawicka
Katarzyna Przezwańska

Inny wizeruenk bezwstydnie wymalowuje na swoim Facebooku Aleksandra Waliszewska. To portret artystki walczącej o prawdę własnego biogramu. W długim poście malarka podzieliła się (chyba słusznymi) pretensjami pod adresem kuratorów i Muzeum Narodowego w Warszawie w całości. Chodziło o niekompetencje, braki i przeinaczenia w jej nocie biograficznej. Waliszewska czuje się zdradzona przez muzeum tym bardziej, że to właśnie na kolekcji MNW uczyła się kiedyś sztuki. A teraz to samo muzeum, w którym jako dziecko podziwiała Semiradzkiego, kopiuje jej notę biograficzną z Wikipedii, którą najwyraźniej napisał „jakiś młody harcerz”.

Miałem wrażenie, że na Facebooku Waliszewska zapełniła dziurę w twarzy z jej autoportretu, który można oglądać na wystawie. Zresztą nie pierwszą dziurę w twarzy w swej bogatej twórczości. Zazwyczaj coś z tych dziur wychodzi, kot czy pająk. I tym razem też skrywa się tam jakiś potworek.

Tego facebookowego bezwstydu zabrakło na wystawie. Artyści grzęzną w unikach, nakładanych na siebie filtrach. Maski nie opadają.

Duby smalone

W „Dwutygodniku” ukazała się właśnie moja recenzja wystawy „Duby smalone”, którą w Galerii Arsenał w Białymstoku kuratorowała Katarzyna Różniak-Szabelska:

Cała wystawa dzieje się więc na wsi. Raczej tej z nieodległej przeszłości niż nam współczesnej, do tego zawsze okraszonej elementem nadrealnym. To taki realizm magiczny osadzony w pegeerze. Porzucone maszyny rolnicze zmieniają się w żywe stworzenia. Kosy z sianokosów ulatują z wozu ku niebu, w kierunku stacji kosmicznej. Nad ludźmi niczym dusze unoszą się ogniki. Po lesie grasują osobliwe ludzko-owadzie stworzenia. A między tym wszystkim przechadza się elf, jakby wyjęty ze „Snu nocy letniej”, i szepcze pod nosem jakieś zaklęcia. 

„Duby smalone” są jednak silnie osadzone we współczesnych dyskursach. Mamy tu przemiany zachodzące na wsi, jej komunistyczną modernizację, emancypację, walkę klas, relację człowieka z naturą w ujęciu ekofeministycznym, kryzys klimatyczny i związaną z nim apokalipsę, wszystko okraszone podlaską lokalnością. To ostatnio ulubione tematy kuratorów. 

Performerka Kasia Hertz wśród rzeźb Anny Hulacovej

Na pierwszy rzut oka w wyremontowanych przestrzeniach białostockiej Elektrowni zagościły przede wszystkim dwie rzeźbiarki – Iza Tarasewicz oraz Anna Hulačová. Ich monumentalne prace zdominowały wystawę. 

Hulačová, która całkiem niedawno miała w Galerii Arsenał pokaz indywidualny, wróciła do Białegostoku z pracami z cyklu „Jadalne, piękne i nieujarzmione”. W galerii stanęły rzeźbione przerośnięte polne kwiaty, które z jednej strony przypominają średniowieczną snycerkę, z drugiej – z racji rozmiarów – Marchewkowe Pole z animowanego „Jacka i Placka”. Te dziwne roślinne byty najwyraźniej przedawkowały nawozy. Wśród prac Hulačovej znajdziemy jednak nowotwory o bardziej skomplikowanej proweniencji, ciężkie betonowe rzeźby, które z daleka wyglądają jak kamienie. Z bliska przypominają silniki wyjęte z wnętrzności ogromnych maszyn (kombajnów?), które porzucone, zaczęły się bioprzekształcać, by znowu spetryfikować się w rzeźby. Jakby nastąpiła jakaś mutacja, nieudany, niedokończony eksperyment. 

Rzeźby Izy Tarasewicz

Centralnie umieszczona rzeźba Tarasewicz to zaś wykonana w metalu wersja wozu drabiniastego, który wypełniają uproszczone formy kos. Ich wir łączy się zaś z wiszącym pod sufitem, zespawanym z kilku blach elementem, który naśladuje sztuczne satelity czy stacje kosmiczne. Można sobie wyobrazić, że gdy człowiek stawiał pierwsze kroki na Księżycu, w wielu miejscach na Ziemi, w tym na Podlasiu, wciąż jeżdżono wozami drabiniastymi i używano kos (ale jak głosiła ludowa podlaska mądrość utrwalona m.in. w „Konopielce” Edwarda Redlińskiego, „żyta kosą się nie kosi”).

Prace Agnieszki Brzeżańskiej

Obrazy Karola Palczaka

Kilka obrazów Karola Palczaka, nawet jeśli Różniak-Szabelska dopatruje się w nich tradycyjnych wiejskich rytuałów, wydaje się raczej kontrapunktem dla prac artystek. Artystek patrzących na wieś z nostalgią, ale równocześnie z perspektywy współczesnych zagrożeń, katastrofy klimatycznej, późnego kapitalizmu; artystek tworzących alternatywne utopie. Może właśnie w tych utopiach, nieziemskich historiach kryją się duby smalone. I dzięki nim prezentacja w białostockim Arsenale okazała się najciekawszą polską wystawą tego lata.

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

Kradzieże i zniszczenia

kiz
Ewa Partum

W najnowszym tekście na łamach „Dwutygodnika” recenzuję wystawę „Kradzieże i zniszcenia” w Galerii Arsenał w Białymstoku (kurator: Michał Perła Łukaszuk), oczywiście zamkniętą przedwcześnie z powodu wirusa, a przy okazji o materialności sztuki, trudach jej posiadania i epidemicznej ucieczce do wirtualu.

„Tytuł wystawy w Galerii Arsenał w Białymstoku brzmi sensacyjnie: „Kradzieże i zniszczenia”. Wkraczamy na teren łowczy pierwszych stron brukowców. Bo przecież sztuka interesuje szerszą publiczność dopiero wtedy, gdy bije kolejne rekordy na aukcjach albo gdy ktoś dzieło zniszczy czy ukradnie. Zwłaszcza kiedy media mogą umieścić w nagłówku liczbę o dużej liczbie zer.”

IMG_1919
Rzeźba Wandy Czełkowskiej i obraz Agnieszki Brzeżańskiej

„Zniszczenia okazują się więc ciekawsze niż kradzieże. Zwłaszcza gdy to artyści biorą sprawy w swoje ręce i z destrukcji czynią metodę (w tym miejscu mogłaby się znaleźć długa dygresja o Arturze Żmijewskim). Co zresztą też ma długą tradycję, jak u przywoływanych w kuratorskim tekście Jeana Tinguely czy Gustava Metzgera, autora „Manifestu sztuki autodestrukcyjnej”. Podobne emocje wpisane były w sztukę przynajmniej od pierwszej awangardy albo nawet momentu, gdy van Gogh obciął sobie ucho. Łukaszuk szukał odpowiedników na rodzimym gruncie i odnalazł je w dziurawionym malarstwie Jacka Sempolińskiego czy rzeźbie „Głowa” Wandy Czełkowskiej, celowo przez artystkę otwartej i ujawniającej swe rzeźbiarskie wnętrze.

Szkoda, że wystawa w Białymstoku sama nie była wystawą ikonoklastyczną, pozostając wystawą „o”: o zniszczeniach, kradzieżach, zawłaszczeniach. A może była to jedyna w ostatnim czasie okazja, by coś sobie zniszczyć. Jedynym artystą, który z takiej możliwości skorzystał, był Jakub Gliński. Na wernisażu zorganizował śmieciowo-traszowy performans, później szybko jednak ujęty w dyscyplinujące ramy samej wystawy.”

kiz3
Edward Dwurnik, Mirosław Bałka, Karol Radziszewski

O sztuce w czasach pandemii:

„Z wachlarza cyfrowych możliwości jestem w stanie przełknąć jedynie filmoteki i filmy artystów dostępne na YouTubie. Ale sam stoję przed pytaniem: Jeśli zamknięcie galerii i muzeów potrwa dłużej, czy nastąpi odwrót od form materialnych? Może nadejdzie fala popularności sztuki konceptualnej w wersji internetowej? Już tęsknię jednak za czymś bardziej materialnym, zabawą w chowanego z pilnującymi ekspozycji i tym dreszczykiem: dotknąć czy nie dotknąć. A może weźmiemy lekcje u Mirandy July i w końcu wszyscy sami staniemy się artystami, każdy zamknięty w swoim domu.”

PS Pisząc te ostatnie słowa nie wiedziałem jeszcze, że uprzedzi mnie Maria Anna Potocka, krakowska dyrektorka dwuinstytucjonalna, która – zainspirowana lekturą „Dżumy” – w natchnionym tekście „Słowa na czas zarazy” zachęca artystów do twórczości mimo pandemicznym lęków („Najlepszym sposobem przełamania więzienia epidemii jest zamienienie lęków i przeczuć w coś zewnętrznego, wyrażonego prywatnym językiem”), by się wyzwolić poprzez twórczość. Powodzenia!

 

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE DWUTYGODNIKA.