Niestała wystawa MSN

W „Dwutygodniku” recenzują pierwszą wystawę kolekcji MSN-u w ich nowym budynku. Muzeum nazywa ją „Wystawą niestałą”, a pracował przy niej aż sześcioosobowy zespół kuratorski: Sebastian Cichocki, Tomasz Fudala, Magda Lipska, Szymon Maliborski, Łukasz Ronuda i Natalia Sielewicz. Poniżej kilka fragmentów.

Dla polskiego środowiska artystycznego MSN jest dziś niekwestionowanym centrum, co stawia w trudnej pozycji inne instytucje, zwłaszcza warszawskie: Zachętę i Centrum Sztuki Współczesnej, które mentalnie zmalały i muszą się jakoś od MSN-u odróżnić i zawalczyć o swoją odrębność i publiczność. Symbolicznie przypieczętowuje te zmiany nowa wersja pracy „Ambasadorowie przeszłości” Zofii Kulik, prezentowana w muzeum w sali dedykowanej Pracowni Działań Dokumentacji i Upowszechniania (PDDiU), prowadzonej kiedyś przez Kulik i jej partnera Przemysława Kwieka. Archiwum artystów prezentowane jest dziś obok ich narzędzi pracy, m.in. aparatów fotograficznych oraz kilku wybranych prac.

W „Ambasadorach przeszłości”, portrecie duetu, Kulik odnosiła się do ich szczególnej roli artystów dokumentalistów, wzorując kompozycję swego fotokolażu na obrazie Hansa Holbeina. Tajemniczą anamorficzną czaszkę z obrazu niemieckiego mistrza w pierwotnej wersji z 2006 roku Kulik zastąpiła zniekształconym zdjęciem Zamku Ujazdowskiego (CSW). W nowej wersji wyeksponowanej w MSN-ie w tym miejscu znalazła się ujęta pod kątem sylwetka budynku projektu Phifera.

Na pierwszym piętrze przez ogromne okno na Pałac Kultury spogląda para mężczyzn z uciętymi rękami. To rzeźba Aliny Szapocznikow „Przyjaźń polsko-radziecka”. Przez kilka dekad witała wchodzących do Pałacu. Po 1989 roku nowi administratorzy budynku chcieli się jej jak najszybciej pozbyć, nie zwracając uwagi ani na jej wartość historyczną, ani artystyczną. Pracownicy firmy złomującej w pośpiechu ucięli jej ręce i sztandar, który objęci mężczyźni dzierżyli w dłoniach. Kilka lat temu, już jako destrukt, rzeźba pojawiła się na aukcji w Desie. Z rąk prywatnego kolekcjonera trafiła zaś do muzeum, by przez okno spoglądać na swój dawny dom. Mało jest w naszej kulturze materialnej obiektów tak bardzo naznaczonych zmiennymi losami historii.

Jednocześnie socrealistyczne dzieło najbardziej dziś cenionej polskiej rzeźbiarki nie przestaje wadzić, nawet w swojej amputowanej formie. Wymaga dopowiedzeń. Opisywał te kwestie Michał Murawski w swojej książce „Forma przyjaźni. Muzeum na placu”, wydanej równolegle z otwarciem budynku MSN-u. Obok „Przyjaźni” zawisł właśnie metalowy sztandar – praca ukraińskiego artysty Nikity Kadana („Gazelka”, 2015), wykonana z karoserii samochodu osobowego ostrzelanego na wschodzie Ukrainy przez Rosjan. Kadan symbolicznie uzupełnia dawną „przyjaźń” materialnym dowodem rosyjskiego imperializmu i kolonializmu. Obie prace są okaleczone, jakby dowodząc, że nikt z tej historii nie wychodzi cało.

„Przyjaźń” Szapocznikow najpewniej pozostanie w tym miejscu na stałe, podobnie jak „Gladiator” Piusa Welońskiego na szczycie schodów Zachęty – jako przedmiot interwencji i nieustannego namysłu. O ile „Gladiator” wydaje się już niegroźny i ugłaskany, z „Przyjaźnią” wciąż jest wiele do zrobienia. Prace Kadana i Szapocznikow symbolicznie osadzają muzeum w napięciu między historycznym dziedzictwem i jego współczesnymi konsekwencjami. Są też dobrym punktem wyjścia do „Wystawy niestałej”, która ma na celu opowiedzieć o tym, czym jest lub czym może być sztuka.

Najwięcej o samym muzeum mówi część poświęcona abstrakcji i autonomii sztuki na drugim piętrze. Przez te pojęcia kurator Łukasz Ronduda opowiada bowiem o katastrofach i współczesnych zagrożeniach. Jednocześnie same te pojęcia narusza. Takie podważanie autonomii sztuki jest ważnym rysem działalności MSN-u kierowanego przez Joannę Mytkowską.

Sztuka często wyobrażana jest jako działalność intelektualna oderwana od rzeczywistości, funkcjonująca w ramach zdefiniowanego przez artystów pola, posługująca się własnym językiem. W diagramie jej rozwoju Alfreda Barra, pierwszego dyrektora nowojorskiej MoMA, abstrakcja była swoistym punktem dojścia. Janusz Bogucki określał to pole sztuki jako „ezo”, sztukę dla sztuki, umiejscawiał w nim sztukę pojęciową i konceptualną. Dążył zaś do tego, by „ezo” połączyło się z „sacrum”, autonomia z duchowością.

W MSN-ie przełamywanie autonomii sztuki odbywa się w zupełnie innym kierunku. Muzeum raczej udowadnia, że autonomia sztuki jest niemożliwa. Artur Żmijewski wiele lat temu w swoim wpływowym tekście „Stosowane sztuki społeczne” postulował, by artyści traktowali autonomię sztuki instrumentalnie, w jakimś określonym celu. Podobne instrumentalne – w pozytywnym znaczeniu tego słowa – podejście proponował wobec muzeów i galerii historyk sztuki Piotr Piotrowski. W czasie, gdy sam kierował Muzeum Narodowym w Warszawie, ukuł koncepcję „muzeum krytycznego”, czyli instytucji odpowiadającej na wyzwania współczesności, kształtującej debatę publiczną, ale też autokrytycznej, czyli krytycznie przyglądającej się swojej historii czy kolekcji. Na gruncie muzeum narodowego propozycja Piotrowskiego wydawała się rewolucyjna. Mytkowska, nie precyzując swojej pozycji, kontynuowała jego myśl.

W MSN-ie nic nie jest neutralne, nie istnieje samo dla siebie. W części „Realne abstrakcje” Ronduda prezentuje prace nie tyle dążące do abstrakcji, ile posługujące się abstrakcyjnym językiem. Najlepiej ilustruje to największa sala z kratą Sosnowskiej. Otaczają ją prace pozornie abstrakcyjne i pozornie neutralne. Z naciskiem na ⁠„pozornie”. Przy bliższym poznaniu ujawniają swe drugie, bardziej mroczne tło lub możliwości interpretacji.

Nic nie jest bezstronne. Hipnotyzujące zdjęcie fal morskich Wolfganga Tillmansa przypomina o uchodźcach z Afryki próbujących dostać się do Europy i często tonących w morzu. Pozornie zabawna rzeźba Isy Genzken – o ataku na World Trade Center w Nowym Jorku. Praca Teresy Margolles mogłaby uchodzić za minimalistyczną, to kąt wyrysowany na ścianie za pomocą cienkiego sznurka. Tyle że artystka związała go z nici, które służyły w kostnicach Meksyku do zszywania ciał ofiar przemocy ulicznej.

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

Warszawa w Budowie 2016

wwb2016.jpg

Zeszłoroczny festiwal Warszawa w Budowie komentowałem tu, na blogu, tuż po otwarciu – jak mało która impreza wystawa „Spór o odbudowę” wpisywała się wówczas w aktualne debaty i wydobywała palące problemy stolicy. W tym roku recenzuję wystawę „We własnym domu” na łamach „Gazety Wyborczej” – w drukowanej gazecie redakcja zatytułowała mój tekst „Czemu godzimy się na bylejakość”. I coś w tym tytule jest. Po opisie nowych polskich dworków i modernistycznych willi dla bogaczy (oraz nawiązujących do nich prac i dokumentacji), konstatuję:

„Mieszkaniowa codzienność nie wygląda ani szlachecko, ani awangardowo, o czym przypominają makiety różnych typów mieszkań – od zamkniętych osiedli, przez kamienice, mieszkania socjalne, po kontener. Ten nietrzymający żadnych standardów nowy typ domu to odpowiedź niektórych polskich gmin na problem braku lokali dla eksmitowanych.

Nowe osiedla to z kolei niefunkcjonalne rozkłady mieszkań, niedoświetlone pokoje, nadmierne zagęszczenie budynków, brak szkół, sklepów i zieleni. Dla deweloperów liczy się metraż, PUM (powierzchnia użytkowa mieszkalna), w końcu to od metra im się płaci. Dlatego dzisiejszą architekturą mieszkaniową ochrzczono jako „pumizm”. O prestiżu osiedli decyduje ogrodzenie – za wysokim płotem mają się kryć porządek, wyższy standard i bezpieczeństwo.

Architekt Andrzej Bulanda zwraca uwagę na to, że w kontraście do tych nowych „fajerwerków”, szlachetnego rysu nabiera prosta, dobrze zaprojektowana architektura z lat 60. Deweloperzy oferują pokoleniu dożywotnich kredytobiorców domy sztampowe, o niskim standardzie. Do tego wszelkie mniej konwencjonalne rozwiązania uznawane są za awangardowe i mają odpowiednio wysoką ceną.”

Odbudowa

brzeska

Symbolem tegorocznej edycji festiwalu „Warszawa w budowie” jest Jolanta Brzeska. Jej wizerunek wita wchodzących do byłego liceum Hoffmanowej przy ulicy Emilii Plater, gdzie mieści się wystawa „Spór o odbudowę”, kuratorowana przez Tomka Fudalę. Na fasadzie budynku Rafał Jakubowicz zainstalował schematycznie zarysowaną twarz Brzeskiej, wieczorem podświetlaną. Przypomina szablony, które pojawiły się na murach w całym mieście po jej zamordowaniu (chociaż policja przez jakiś czas uznawała jej śmierć za samobójstwo). Ciało Brzeskiej znaleziono spalone w Lesie Kabackim. Na szablonach widniało hasło „Wszystkich nas nie spalicie”. Jakubowicz przytacza zaś słowa samej Brzeskiej „Trzeba coś zrobić”, ponoć powtarzane przez nią na spotkaniach ruchu lokatorskiego, który współtworzyła jako aktywistka i jedna z ofiar czyścicieli kamienic. Artysta chciałby, by jego praca zawisła na stałe gdzieś w Warszawie.

Do Brzeskiej nawiązała w swoim krótkim przemówieniu podczas otwarcia ministerka kultury Małgorzata Omilanowska (chociaż przekręciła jej nazwisko, zdarza się). Omilanowska nie miała wątpliwości, że Brzeską zamordowano. Mówiła o skandalu i wstydzie. O tym, że mamy w kranie ciepłą wodę, ale widok za oknem woła po pomstę do nieba. Chodzi tu bowiem o jakoś przestrzeni miejskiej, o nieumiejętność współpracy między różnymi organami państwowymi, o niekompetentnie tworzone plany zagospodarowania przestrzennego, wreszcie o skandaliczną niemoc aparatu państwa wobec problemu roszczeń i działalności stricte przestępczej. Omilanowska umieściła wystawę o odbudowie Warszawy w odpowiednim kontekście – teraźniejszości. Nieprzypadkowo wspomniała też książkę „13 pięter” Filipa Springera. Jeśli planujemy nasze miasta, podejmujemy decyzje urbanistyczne i polityczne, ich konsekwencje rozciągają się na kolejne dziesięciolecia.

Podobnie skonstruowana jest sama wystawa. Składa się z dwóch części – archiwalnej i aktywistycznej, przy czym to ta druga ma pierwsze i ostatnie słowo.

Część archiwalna, złożona z wyblakłych rysunków zniszczonych budynków i nowych projektów, pokazuje odbudowę jako zawarty w tytule spór. Po pierwsze: odbudowywać czy nie? Odbudowywać czy budować od nowa? Stare budynki zyskują nową szatę. Pojawiają się nowe ulice, stare zostają przedłużone. Do stolicy wracają mieszkańcy. Wreszcie, by to wszystko mogło mieć miejsce, Bierut, doglądający gospodarskim okiem pracę architektów i urbanistów, na wystawie zmultiplikowany na kolażu obrazów wypożyczonych z Kozłówki, ogłasza słynny dekret, na mocy którego znacjonalizowany zostaje grunt.

Decyzja Bieruta ma wiele reperkusji. I tu powstaje link z teraźniejszością. Serce wystawy bije w miejscu oddanym do dyspozycji aktywistom ze skłotu Syrena. Do głosu zostają dopuszczeni mieszkańcy z czyszczonych kamienic w rodzaju rekonstrukcji mieszkania, w którym ze ściany wyrwane zostają kontakty, a krany wycięte. Nie ma prądu ani wody. Meble są arbitralnie ucięte.

To skrajne przypadki, ale mają miejsce częściej niż by się wydawało osobom, które sami się z tym nie stykają. Problem odbudowy, chociaż podjęty szeroko i dogłębnie, to zaledwie pretekst, by rozmawiać także o tych procesach, które z samą odbudową aż tak bezpośrednio się nie wiążą. Bo jak pokazuje m.in. ostatnia książka Springera, to często te same problemy, z którymi mierzyli się warszawiacy także przed wojną: braku spójnej polityki mieszkaniowej państwa i nazywania rzeczy po imieniu.

Zresztą z tym nazywaniem rzeczy po imieniu bywa różnie. Kontrowersje części aktywistów wzbudziła infografika pokazująca potrzebę uchwalenia ustawy reprywatyzacyjnej z prawdziwego zdarzenia, w której nie tłumaczy się, kim są „właściciele” odzyskiwanych budynków i wskazuje, że są niejako równie pokrzywdzeni (przez historię) jak wyrzucani na bruk mieszkańcy czyszczonych kamienic. Nawet pani minister wypowiadała się w innym duchu i cała wystawa ma inną wymowę. I bynajmniej nie wynika z niej, że problem ma „słaby potencjał polityczny”. Wręcz przeciwnie. Sprawa nie dotyczy zresztą wyłącznie przejmowanych kamienic, ale też roszczeń o budynki użyteczności publicznej (np. Królikarni), a w szerszej perspektywie – braku mieszkań komunalnych i mieszkań pod wynajem.

wwb7

Zresztą na wystawie nie ma indywidualnych historii skrzywdzonych przez historię właścicieli. Są za to historie lokatorów, opowiedziane ze szczegółami, jak historia Jolanty Brzeskiej z Nabielaka 9. W dokumencie z 1945 roku Biuro Odbudowy Stolic odnotowuje: „stan – wypalony, wniosek – do rozbiórki”. Ojciec Jolanty Brzeskiej był wśród robotników remontujących dom, mimo tej rekomendacji. Po latach decyzja o zwrocie budynków nie uwzględniała kosztów powojennej dobudowy.

W innym miejscu skłot Syrena cytuje sms od mieszkanki czyszczonego domu na Włochach: „Spadkobierca wtargnął do mieszkania, wyrywał kable ze ścian, zabrał umywalkę, zamknął nam toaletę. Robiąc dalej «remont» demontował żyrandol wraz z kablami, zasypał korytarz tynkiem z sufitu. Złapał mnie za szyję, zbił okulary. Wezwałam patrol policji, funkcjonariusz zobaczył jego akt własności mieszkania i powiedział że on jest u siebie i może robić co chce”. Aktywiści, którzy swą część ekspozycji nazwali „W. oskarża”, w odniesieniu do głośnej wystawy „Warszawa oskarża”, pokazują też dysproporcje między wydatkami na mieszkalnictwo i odszkodowaniami finansowymi, jednocześnie rosnącymi czynszami za lokale komunalne i malejącymi nakładami na ich remonty. Na godle w zaaranżowanych biurze miejskiego decydenta z orła zostało jedynie piórko.

„Spór o odbudowę” to zdecydowanie najważniejsza z dotychczasowych edycji „Warszawy w budowie”, wystawa, która – miejmy nadzieję – będzie też miała swoje konsekwencje. Dawno nie było wystawy tak aktualnej i tak politycznej, a zarazem dziejącej się w tak adekwatnym miejscu i tak znakomicie zaprojektowanej czy raczej – wkomponowanej w zastaną przestrzeń. Muzeum Sztuki Nowoczesnej, realizując różne cele, staje się tubą dla ruchów lokatorskich czy aktywistów ze skłotu Syrena. W liceum Hoffmanowej, nieczynnym, bez uczniów, muzeum staje się prawdziwie krytyczne.

PS

Kolektyw Syrena wydał też opinię na temat byłego liceum Hoffmanowej, w którym zorganizowano wystawę (to aktywiści z Syreny wskazali Muzeum tę lokalizację), cytuję: „Wysiedlony zespół szkół nr 125 (Hoffmanowa) nie jest przedmiotem reprywatyzacji – ratusz podjął decyzję likwidacji szkoły ze względu na plan zabudowy gruntu wieżowcami. Sprzedaż działki pod drapacze chmur ma wg planu przynieść warszawskiemu samorządowi potrzebny zastrzyk gotówki. Sztucznie wytworzona wartość gruntu spadła jednak właśnie o połowę, z 400 mln do 210 mln zł. Tymczasem w ramach reprywatyzacji Warszawa w ciągu zaledwie trzech lat 2011-2013 musiała wypłacić garstce osób odszkodowania w wysokości ponad 1 mld złotych, tj. dwa razy tyle niż cały stołeczny budżet na kulturę w 2015 roku czy 40 lat działania publicznych stołówek szkolnych, których prywatyzację kolektyw Syrena nieskutecznie blokował wraz z rodzicami i uczniami warszawskich szkół”.