Piszę o sztuce i okolicach. Tu – wyłącznie z wewnętrznej potrzeby i dla przyjemności. Komentuję, szybko recenzuję i zamieszczam linki do moich tekstów. Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowych postach mailem, kliknij w "Obserwuj" w prawym dolnym rogu ekranu i podaj swój adres. Pozdrawiam. Karol – ktsienkiewicz@gmail.com, instagram.com/sienkiewicz.karol.ok, twitter.com/krlsienkiewicz
Andy Warhol zapytany, dlaczego zrobił wystawę swoich autoportretów, odpowiedział, że skończyły mu się pomysły. Filmik z tym bon motem powraca ostatnio na instagramowych rolkach obok innych perełek, które wypadły z jego ust. Warhol ma być tu wyjątkowo szczery, wszak artyści rzadko przyznają się do porażek, a jeszcze rzadziej – do braku pomysłów. U artysty podaż pomysłów powinna kilkukrotnie przewyższać popyt.
Ale czy można wierzyć w szczerość Warhola? Pewnie nie chciał zawieść dziennikarza i podrzucił mu te kilka zdań, którymi można było ubarwić wieczorne wiadomości. I które będą miały swe 15 sekund na Instagramie 40 lat po śmierci artysty. A może wina leży po mojej stronie. Nieufność leży w mojej naturze. Miałem ostatnio w rękach dzienniki znanej kuratorki i nie ufałem żadnemu zdaniu.
Wilhelm Sasnal
Tymczasem Muzeum Narodowe w Warszawie zastanawia się, jak się ma temat autoportretu u współczesnych polskich artystów. Takie zadanie postawiono starannie wyselekcjonowanej grupie twórców. Zamówiono nowe prace, zapłacono, zasiliły muzealną kolekcję. Teraz możne je oglądać na wystawie.
Pomysł może wydawać się genialny w swojej prostocie, tym bardziej, że skupiono się na znanych i lubianych nazwiskach. Niech się przyjrzą sami sobie.
I tu pojawia się główny problem: z tej pogrążonej w ponurej aurze wystawy jasno wynika, że większości z nich nie interesują ich własne wizerunki. Co – biorąc pod uwagę złotą myśl Warhola – może dobrze o nich świadczy, jeszcze nie wyczerpali swych zasobów pomysłów. Nie są bowiem szczególnie zainteresowani ani swymi twarzami, ani tym bardziej odsłanianiem swoich wad i zalet. Wystawa jest raczej zestawem uników.
Zaproszeni artyści robią wszystko, by autoportretu nie stworzyć, by się zasłonić, rozmyć w grupie, zakodować filtrem astrologii, układu planet, dźwięków, odwrócić uwagę od siebie cudzymi fiutami, zgubić się w lustrzanych odbiciach gogli narciarskich, zbliżeniach, wielokrotnym naświetlaniu kliszy, sprowadzić swe jestestwo do wymiarów ciała, dziury w środku twarzy. Po kolei: Agnieszka Brzeżańska, Katarzyna Krakowiak-Bałka, Karol Radziszewski, Wilhelm Sasnal, Rafał Milach, Artur Żmijewski, Mirosław Bałka, Aleksandra Waliszewska.
To znajome nazwiska. Wszystkie pochodzą z czasów, gdy zbytnia szczerość w sztuce (tytuł niedoszłej wystawy w Mocaku) nie była jeszcze w cenie.
Paweł Althamer
Nie można tu liczyć nawet na Pawła Althamera, w którego twórczości przecież autoportretów nie brakuje, poczynając od dyplomowej rzeźby z pracowni profesora Kowalskiego. Kiedyś Massimiliano Gioni zrobił mu w Mediolanie wystawę złożoną z samych rzeźbiarskich auotoportretów Pawła. To wtedy Althamer zrealizował swój pomysł, by unosić się nad miastem w formie ogromnego balonu. Althamer szczególnie upodobał sobie autoportret postarzony. Gdy się rysował czy rzeźbił, wyobrażał siebie jako znacznie starszego. Ponieważ nie jest już pierwszej młodości, powoli sam się do tych rzeźb i rysunków upodabnia.
Ale ważnym rysem osobowości Althamera jest przekora. Więc jak ktoś stawia przed nim zadanie, by zrobił kolejny autoportret, Althamer się wymiguje. Proponuje jako odpowiedź wózek przypominający te, w których matki spacerują z niemowlakami po parku, tyle że powiększony do takich rozmiarów, by zmieścił się w nim dorosły.
Początkowo Althamerowi chodziło o zrealizowanie fantazji, by odwrócić rolę i móc powozić w wózku własną matkę. Ale później proponował takie przejażdżki też innym, głównie członkom Grupy Nowolipie. Miało to miejsce podczas grupowego spaceru, który zakończył się w Muzeum Narodowym przekazaniem wózka do muzealnej kolekcji. Mnie też można zobaczyć na filmiku, który na wystawie towarzyszy artefaktowi. To zbiorowy portret społeczności skupionej wokół artysty.
Rafał BujnowskiArtur Żmijewski
Może to kwestia pokoleniowa – zaproszeni artyści raczej kryzysy wieku średniego mają za sobą. Chodziło tu o klasyków, uznane nazwiska, ale też chyba pewną dojrzałość. Tymczasem to znacznie młodsi artyści zazwyczaj opowiadanie o swojej sztuce zaczynają od wymieniania faktów z życia: że wychowali się na terenie zalewowym w otulinie obozu koncentracyjnego, że ich ojciec prowadził wypożyczalnię kaset wideo, że nie mają z czego żyć. Jak modni francuscy pisarze, sięgają po historie z życia własnego lub swojej rodziny, odmieniają „ja” przez osoby i czasy. Czasami ma się wrażenie, że – jak Patryk Różcyki – nie potrafią wręcz spojrzeć poza samego siebie.
Starsi artyści, ci obecni w Muzeum Narodowym, może kiedyś narysowali komiks o tym, jak ciężko jest stawiać pierwsze kroki w świecie sztuki, ale opisywanie sukcesów (w tym finansowych) już nie wydawało się aż tak atrakcyjne, by się tym dzielić.
Jadwiga SawickaKatarzyna Przezwańska
Inny wizeruenk bezwstydnie wymalowuje na swoim Facebooku Aleksandra Waliszewska. To portret artystki walczącej o prawdę własnego biogramu. W długim poście malarka podzieliła się (chyba słusznymi) pretensjami pod adresem kuratorów i Muzeum Narodowego w Warszawie w całości. Chodziło o niekompetencje, braki i przeinaczenia w jej nocie biograficznej. Waliszewska czuje się zdradzona przez muzeum tym bardziej, że to właśnie na kolekcji MNW uczyła się kiedyś sztuki. A teraz to samo muzeum, w którym jako dziecko podziwiała Semiradzkiego, kopiuje jej notę biograficzną z Wikipedii, którą najwyraźniej napisał „jakiś młody harcerz”.
Miałem wrażenie, że na Facebooku Waliszewska zapełniła dziurę w twarzy z jej autoportretu, który można oglądać na wystawie. Zresztą nie pierwszą dziurę w twarzy w swej bogatej twórczości. Zazwyczaj coś z tych dziur wychodzi, kot czy pająk. I tym razem też skrywa się tam jakiś potworek.
Tego facebookowego bezwstydu zabrakło na wystawie. Artyści grzęzną w unikach, nakładanych na siebie filtrach. Maski nie opadają.
Jak się słowo „wystawa” wymówi po angielsku, to ma coś wspólnego z publicznym obnażaniem się – od razu robi się ciekawiej. Malarz Patryk Różycki w takim momentach wręcz rozkwita i owocuje malarską kornukopią. A jego ostatnia wystawa „Moje pierwsze w życiu… o seksualności” była jeszcze bardziej ekshibicyjna niż poprzednie, chociaż powrócili na niej dobrze znani bohaterowie: sam Patryk na różnych etapach życia, mama, tata, brat, kuzynka. Wystawa zamknęła się wczoraj w Sklepie Galerii Karowa, więc jak jej nie widzieliście, to już nie zobaczycie, sam ją oglądałem na finisażu.
Można powiedzieć, że była to sexhibition z prawdziwego zdarzenia (copyright „Fleabag”; „Hair IS everything!”).
Wiedząc, z czym będę miał do czynienia, przed wyjściem z domu wziąłem kąpiel z pianą z „Arbuzowej miłości” (3,50 w Rossmanie). I przypomniało mu się, że dawno nie czytałem Brautigana, i chciałem już wyjść z wanny i sprawdzać, jak leciał jego wiersz, w którym porównywał muszlę klozetową do gniazda ptaka.
Galeria nazywa się Karowa, ale mieści się na ulicy Okrąg i gościła obrazy Patryka tylko przez tydzień. Ale pamiętam prapoczątki tego projektu, gdy kilka miesięcy temu przy okazji wystawy przedaukcyjnej w Muzeum Broniewskiego, Patryk wygłosił tam pogadankę, dla której pretekstem był obraz z masaturbacją w stodole. Specjalnie na to spotkanie wykonał kilkadziesiąt rysunków, by opowiedzieć nimi o historii swej seksualności, od wczesnodziecięcego podglądactwa po pełnometrażowy seks dzisiejszy. Potem te rysunki przerobił na obrazy. I tak powstała wystawa.
Obrazów w nowej sekserii Patryka jest 39. Na wystawie uzupełniał je zaś filmik, będący składanką Patrykowych tanecznych wygibasów w jego pokoju, które czasami wydają się być na serio, czasami zaś odnosi się wrażenie, że Patryk parodiuje TikToka.
Taniec Patryka jest jak gra wstępna, tańczy godowo, do nas, przymila się do widzów. Nowa powieść Mirandy July, „All Fours”, za którą miałbym ochotę przyznać jej Nobla (z zazdrości, żeby ja trochę przygnieść ciężarem nagrody), to właśnie oczekiwanie na seks z motywem tańca, wystawa Patryka okazała się być jednak jej karykaturą.
Muzyka odgrywała ważną rolę eliksiru przenoszącego w czasie. Patryk poza zwyczajowymi długimi opisami obrazów, wyjaśniającymi, co dokładnie przedstawiają i jakie ma to dla niego znaczenie, przyporządkował też pracom różne piosenki, łącząc je albo według klucza czasu (czego się wtedy słuchało) lub emocji (z którą piosenką mi się dana sytuacja kojarzy). I tak oglądając obraz „Pierwszy seks z mężczyzną” (oralny) powinno się słuchać „Pass This On” The Knife, a kontemplując „Moje genitalia” – „C’est si bon” Madleen Kane. Cała playlista dostępna jest na koncie Spotify Patryka. Przypomniał mi się pierwszy komiks Sasnala, do którego była dołączona kaseta z jego składanką. Ścieżka dźwiękowa do życia, w wypadku Patryka – do jego życia seksualnego, jeśli tak to można nazwać.
Nawet jeśli zachowuje pewną dozę dystansu, Patryk dąży do tego, by pokazać, jak było naprawdę. Tymczasem seksualność opiera się przecież w dużej mierze na fantazjowaniu. A nawet na rodzaju fantazjowaniu do potęgi. Filozof Žižek, mistrz zadawania trafnych pytań, sugerował nawet kiedyś, by zastanawiać się nie nad tym, jak fantazjujemy o seksie, lecz o czym myślimy, gdy to robimy.
Seks w małym mieście w wykonaniu Patryka jest raczej vanilla, a nawet powiedziałbym, że w galerii było go jak na sexhibition niewiele. Jeśli znalazło się tam jakieś przekroczenie, to polegało na tym, że Patryk sportretował się z profilu, za którym nie przepada, albo że przyznał się do używania maseczek kosmetycznych – ponoć w przypadku hetero cis mężczyzn jest to tabu, oni to dopiero mają trudno. Nie czułem się podniecony Patrykowymi historiami, raczej – przygnębiony. Bo można się przygnębić od przewracania kijkiem kartek w świerszczyku ze śmietnika, snami o nagiej matce pod prysznicem, księżmi wydzierającymi się na młodych onanistów z konfesjonału, masturbacyjnym materacem z wyciętą dziurą czy po prostu złamanym sercem.
Przed ćwierćwieczem szczytem perwersji, jeśli wierzyć „Sex and the City”, była analna palcówka – oczywiście małym palcem, przy czym dowcip polegał na tym, że jako jedyna z czwórki nie miała z tym problemów bogobojna Charlotte. To najlepszy dowód na to, że serial kręcono w czasach przedinternetowych i dlatego nie dociera z przekazem do młodszych pokoleń. Postinternetowa Fleabag już w pierwszych pięciu minutach pierwszego odcinka pierwszego sezonu zastanawiała się, czy jej odbyt nie jest zbyt elastyczny i co to o niej mówi. Jest to jakaś miara postępu.
Ostatnio w Toronto byliśmy z M na występie gwiazdy kanadyjskiej sceny drag Jimbo, której specjalnością jest rzucanie w publiczność mortadelą. Połowa show kręciła się ponętnie wokół motywu brudnego palca (ubrudził się podczas szukania mortadeli), zaś w jednej z przerw na zmianę stroju publiczność bawił Morty the Shit Slinging Chimp. Co już prostą drogą prowadzi mnie do filmiku z niewybrednym prankiem, który mi się ostatnio wyświetlił (one wyświetlają się same, niczego nie naciskam). Żart polega na tym, że zawiązuje się dziecku oczy i wsadza jego palec do masła orzechowego; potem podstawia się psa, tyłem, podnosi mu ogon i zdejmuje dziecku opaskę. Dziecko przekonane, że zanurzyło właśnie palec w psim anusie, płacze i być może jesteśmy świadkami niezmywalnej traumy. Filmik składał się z tego samego pranku, powtórzonego w różnych domach. W jednym z nich dramatycznej scenie – nie kłamię – przypatrywał się ze ściany portret Jezusa, wyraźnie uśmiechniętego. To Jezus kazał im to zrobić? I te wszystkie płaczące dzieci i śmiejący się dorośli (też się śmiałem) zostali ze mną na jakiś czas. Ponieważ nie zapisałem tego filmiku, nie jestem pewien, czy mi się to nie przyśniło. Ale używam opowieści o nim jako icebreakera na przyjęciach. Ok, nie na przyjęciach, w innych sytuacjach; na przyjęcia mnie ani nikt nie zaprasza, ani ja nie mam na nie ochoty. W każdym razie zacząłem dzielić ludzi na tych, których bawią analne historie i tych, których nie bawią, wnioskuję to po ich twarzach.
W Muzeum Broniewskiego podczas dyskusji, która rozkręciła się po wykładzie Patryka, jedni dopytywali o detale jego seksualnych doświadczeń („kto komu obciągał?”, chciała wiedzieć pewna pani), inni woleli podzielić się swoimi wspomnieniami. Mężczyzna w nieistotnym już wieku (wieku, w którym nie pyta się już mężczyzn o wiek), nazwijmy go Bartkiem O., pochwalił się, że jego młodość obfitowała w zupełnie odmienne doświadczenia. Bo jak się wychowałeś w Gdyni, do tego w stosunkowo zamożnym domu, to jako nastolatek mogłeś się swobodnie zabawiać ze swoimi innymi bogatymi kolegami. A jak przychodziła im ochota, to nawet dopraszali swoje dziewczyny. Brzmiało to jak science fiction, ale w przeciwieństwie do Patrykowej prawdy miało swoje momenty. Mężczyzna powiedział też, że wówczas, w tych wspaniałych, seksualnie rozpasanych polskich latach 80., podczas masturbacji fantazjowano o Majce Skowron z serialu o jej szaleństwach. I słuchała tego również obecna Zuzanna Janin, która grała Majkę w młodości. Ale sami ją zapytajcie, czy jej te wynurzenia schlebiały, bo ja się boję.
Potem pomyślałem sobie jednak, że to historia o tym, że przynajmniej w myślach nikt nam nie może niczego zabronić i może o to właściwie chodziło Žižkowi.
Moje przygnębienie wystawą pewnie wynika z faktu, że Patryk skupił się na pierwszych razach, co sugeruje zresztą jej tytuł. Było ich wiele: pierwsze porno (kostiumowe, po francusku, z pejczem), „pierwszy raz widzę penisa” (brata), pierwsze zakochanie się w kuzynce, „pierwszy raz śpię w łóżku z dziewczyną” (ale do niczego nie dochodzi, poza polucją), pierwszy seks z materacem (w stodole), pierwszy seks z mężczyzną. Pierwsze próby zazwyczaj są koślawe, dlatego sporo tu właśnie karykaturalnego wykrzywienia czy niepewności, pozostawiających rany na męskiej duszy. To wszystko podlane jest polską wodą święconą, która zamiast oczyszczać, mąci krajobraz. Na wystawie dowiedziałem się na przykład, że prawdziwy katolik nie może masturbować się więcej niż siedem razy dziennie. Przynajmniej tak instruktażową książeczkę otrzymaną od ojca interpretował Patryk.
Jak na wystawę o seksie, niewiele tu przyjemności, z jednym wyjątkiem – postmasturbacyjnym autoportretem z twarzą spryskaną nasieniem. Nawet jeśli czasami bywało trochę zabawnie (sperma na twarzy może być echem filmu „American Pie”, który też stał się ważnym elementem seksukładanki Patryka), na wystawie nie było ani seksownie, ani romantycznie. Zanurzona była raczej w nastoletnich kompleksach, zabobonach i katechizmie. Z obrazów dochodziło wręcz wołanie o pomoc. I prośba, by przyszłym pokoleniom mężczyzn było trochę lżej.
Za całym przedsięwzięciem stało też przeświadczenie, że otwartość i rozmowa rozwiązują problemy, a przynajmniej pozwalają rozpocząć proces naprawczy. Wiele obrazów Patryk poświęcił gadaniu o seksie. Nie wiem jednak, czy to komukolwiek pomoże, gdy ogłosi urbi et orbi, że ma kłopoty z przedwczesnym wytryskiem (obraz nosi tytuł „Przepraszam, nie mogłem już dłużej. Odpowiedziała: Spokojnie, nic się nie stało”). Ale pełna zgoda: edukacja, głupcze!
Podobna przesłanka stała za obrazem opartym na kadrze z filmu „Call Me by Your Name” (Elio forever!), do którego należy słuchać „Mystery of Love” Sufjana Stevensa, piosenki użytej w ścieżce dźwiękowej. Patryk skupił się na scenie z końcówki filmu, w której Elio, już opuszczony przez starszego kochanka, rozmawia z ojcem. Zdziwił mnie wybór akurat tej sceny, bo jej po prostu nie lubię. Jeśli sam miałbym coś malować, wybrałbym historię z brzoskwinią, albo jak Oliver każe Elio zdjąć kąpielówki, albo jak Elio stoi na peronie i patrzy na odjeżdżający pociąg, albo jak płacze przy kominku, a jeszcze lepiej – jak płacze w ramionach Olivera, gdy ten mu zjada brzoskwinię, właściwie każda scena, w której Elio płacze, by się nadawała, no i każdy moment, w którym Timothée Chalamet mówi po francusku. Mógłbym wymieniać dalej. Ten film wymaga kolejnych 40 obrazów i osobnej sexhibition.
Z całego filmu Patryk zapamiętał zaś moment, w którym ojciec postanawia opowiedzieć Elio o swoich homoseksualnych doświadczeniach z przeszłości, a syn-gej i ojciec ukryty w szafie zawiązują pakt przeciwko matce. W ogóle ci wyrozumiali, a wręcz podsycający z drugiego planu romans ich syna rodzice wydawali się pochodzić z innej planety (no ale akcja filmu dzieje się przecież w latach 80.). Dla mnie to właśnie w tej scenie magia kina prysła, romans Elio z Oliverem wcale tej sceny nie potrzebował (chociaż oczywiście Timothée i tu płakał przekonująco). Zresztą ojciec swoimi zwierzeniami nie tylko zepsuł film, zepsuł też jego kontynuację, bo autor książki, André Aciman, postanowił w drugiej jej części pozostawić na boku Elia i Olivera i skupić się na przygodach ojca po tym, jak zostawia matkę. Tych już na szczęście nikt filmować nie chciał i „Call Me by Your Name 2” nie powstał.
Patryk jednak najwyraźniej lubi rozmawiać o seksie z rodzicami, co samo w sobie może uchodzić za… dziwne? Może się jednak mylę, może to kwestia pokoleniowa, i może nie powinienem dzielić ludzi według brudnego palca, lecz na tych, którzy lubią rozmawiać o tym z mamą, i na tych, którzy nie lubią. I couldn’t help but wonder, czy Patryk woli o tym mówić niż to robić?
Przesłanie wystawy jest jednak pozytywne: Nie lękajcie się! Forget fear! Bo nawet Patrykowy heteropenis na osobnym portrecie (w dyptyku z zaczerwienioną pupą) zdaje się lekko przestraszony. I aż się prosi, by się nad nim empatycznie pochylić i powiedzieć: wszystko będzie dobrze.
Wystawa jest nieduża, ale totalna. Różycki przez kilka tygodni malował bezpośrednio na ścianach i wkomponowywał w mural małej i średniej wielkości obrazy, które przywiózł ze sobą z Warszawy. Powstał malarski kolaż, który można porównać do komiksu. Poszczególne sceny, budynki, pejzaże i twarze ludzi zlewają się ze sobą. Dopowiadane przez mniejsze obrazki są jak krótkie migawki, kadry z filmu-życia. Całość oplata tekst, również wypisany ręką artysty na ścianie. Pod sufitem Różycki namalował zaś fryz z portretami dawnych i obecnych przyjaciół.
Gdy Różycki publikuje swoje obrazy w mediach społecznościowych, zwykle towarzyszy im akapit tekstu. Artysta dokładnie wyjaśnia, jaką sytuację namalował, jakie łączyły się z nią emocje oraz kontekst społeczny. Na wystawie w Gdańsku rezygnuje jednak ze szczegółowych opisów. Obrazów jest tak wiele, że nie wszystkie trzeba dokładnie rozumieć.
Należy je raczej odbierać bardziej emocjonalnie. Gdy w opowieści o przeprowadzkach pojawia się obraz wjazdu na autostradę, rozumie się go samo przez się. Nie musimy wiedzieć, gdzie dokładnie się znajduje. Autostrady prowadzą do wielkich miast. Czasami w obrazach Różyckiego powraca też specyficzny kadr – oglądania czegoś ze środka samochodu, jakby tuż przed odjazdem.
Narracja wystawy ma formę wyznania. Różycki pisze na ścianie: „Tak strasznie, tak bardzo za tobą tęsknię”. Wśród bliskich namalowanych na fryzie są jego obecni warszawscy przyjaciele, m.in. artyści, z którymi dzieli mieszkanie, ale też osoby z warszawskiego świata sztuki (np. galerzystki Marika Zamojska i Justyna Wesołowska). Wiele z namalowanych twarzy to dawni znajomi, których zdjęcia odnalazł na Facebooku. Różycki snuje fantazje o ewentualnym spotkaniu, podczas którego dawny kolega mówi z wyrzutem: „Spokojnie, to nic nie znaczy. Nie tak łatwo odbudować relacje”.
Wystawa Różyckiego w Gdańsku wpisuje się w rozwijany od kilku lat projekt, w którym artysta opowiada o sobie, swojej rodzinie, pochodzeniu i aspiracjach. Często maluje sytuacje, które były dla niego trudne, łączyły się z bezradnością. Na niedawnej wystawie „Syn maluje nasze życie” w Polana Institute w Warszawie przywoływał historie swoich rodziców i rodzeństwa, opowiadał o biedzie, radzeniu sobie z codziennymi trudnościami. Oni zostali, on wyjechał.
Kluczem do zrozumienia wystawy Różyckiego jest książka „Zmiana” Édouarda Louisa, której polskie tłumaczenie ukazało się rok temu. Louis, wzorem Didiera Eribona („Powrót do Reims”), opisuje kolejne kroki swego społecznego awansu: od ubogiej rodziny w małym miasteczku, przez liceum w Amiens, prestiżowe studia w Paryżu, po otarcie się o francuską klasę wyższą, wreszcie – wydanie pierwszej książki. Można powiedzieć, że to popularność w Polsce książek Louisa i Eribona, ale też noblistki Annie Ernaux, przygotowała nas na odbiór tego malarstwa.
Louis pisze wprost: „Historia mojego życia jest szeregiem zerwanych przyjaźni. Na każdym etapie tego życia, tego wyścigu z samym sobą, musiałem rozstawać się z osobami, które kochałem, żeby móc podążać jeszcze dalej: walczyłem o to, by się zmienić – im była obca ta obsesja, pozostawali tacy, jakimi byłem ja, kiedy ich poznałem”.
Różycki nie jest tak bezwzględny w swoim dążeniu do sukcesu i lepszego życia. Gdy Louis uznaje zerwania za naturalną, wręcz konieczną część swojej drogi, Różycki sugeruje: może gdybym się mniej wstydził, wciąż byłbym blisko tych ludzi. W odróżnieniu od Louisa Różycki rzadko opowiada o swoich ambicjach, skupia się na emocjonalnych kosztach awansu społecznego.
Ale nawet pod koniec „Zmiany” przychodzi refleksja – rodzaj nostalgii za dawnymi czasami, rozpisanej na drobne wspomnienia. Louis próbuje oddać sprzeczne emocje: „nienawidziłem mojego dzieciństwa i za nim tęsknię”.
Ostatecznie to wspomnienia stają się pożywką jego pisarstwa. Zdanie „Nie czuję nostalgii za biedą, tylko za zapachami i obrazami” zdecydował się sparafrazować w tytule swojej wystawy Różycki.
Mówi wprost, że chciałby przebić bańkę ich elitaryzmu. Galerie onieśmielają. Wśród narysowanych na wystawie scen jest wspomnienie Patryka, gdy pijany leżał pod Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. W stołecznym muzeum nie czuł się u siebie.
Od wewnątrz na drzwiach galerii Różycki namalował też siebie, jak w pośpiechu, niemal biegiem sięga po klamkę. Sugeruje, że chciałby stąd uciec. I daje nam sygnał – prawdziwe życie jest poza sztuką.
O wystawie „Syn maluje nasze życie” Patryka Różyckiego w Polana Institute napisał już chyba każdy. Chociaż Różycki nie otrzymał w tym roku Paszportu „Polityki” (co moim zdaniem świadczy o tym, że coś z redakcją tygodnika jest chyba nie tak), udało mu się przebić bańkę polskiego świata sztuki. Nie robi jeszcze międzynarodowej kariery, ale zainteresowanie jego twórczością wyszło poza galerie i muzea. Ostatnio się to udało Danielowi Rycharskiemu. W każdym razie Patryk ma swoje piętnaści minut sławy i wydaje się wyskakiwać z przysłowiowej lodówki. I ja też o nim napisałem na łamach „Dwutygodnika”. Poniżej kilka fragmentów tego tekstu:
Różycki maluje zachłannie. Najchętniej otwierałby jakąś wystawę co miesiąc. Obrazy stoją w jego głowie w kolejce do zrealizowania. Te historie trzeba opowiedzieć natychmiast, namalować, zapisać, utrwalić; bo za chwilę się o tym zapomni; nowe życie zakryje stare.
Różycki zdradza, że słowa matki: „Syn maluje nasze życie”, odczytywał jako akceptację, uznanie dla tego, co robi. Jednak nie zawsze bywało różowo. Nie da się bezkarnie grzebać w historiach rodzinnych i opowiadać o nich światu. Pojawiają się napięcia. I to również ostatecznie trafia na obrazy, jakby w obawie, że jakiś element tej sytuacji zostanie przeoczony czy przesłonięty.
Niedawna wizyta Różyckiego w rodzinnych stronach zaowocowała kilkoma obrazami, w których malarz dzielił się obawami, jak dom i rodzice wypadną w oczach jego warszawskiej dziewczyny Miriam. Chodziło o czystość. Czy talerze nie okażą się brudne lub popękane? Oj, w brodziku prysznica kot zrobił kupę. Obrazami i ich opisami podzielił się jak zwykle w internecie. Nie przewidział reakcji rodziców. Rozmowa przez telefon o tych obrazach z matką była trudna. W jej trakcie Różycki namalował swój autoportret, jak płacze przy telefonie. Ten obraz też od razu trafił na Instagrama.
Pojawia się też alkohol. Na jednym z bardziej poruszających obrazów mały Patryk wylewa wódkę do zlewu, nad nim góruje postać matki z papierosem w ręce, a w tle toczy się kłótnia pijanych ojca i starszych braci. W scence rodzajowej w mieszkaniu druga siostra Oliwia mierzy sobie ciśnienie krwi, obok niej stoi zmartwiony ojciec. Patryk pisze już z lekkim przymrużeniem oka: „Współczułem im, że są tacy bezsilni wobec sytuacji, w której za niskie ciśnienie jest kolejnym problemem w ich życiu”. Jego słowa brzmią jednak tak, jakby on sam był już gdzie indziej i ich problemy dotyczyły go w mniejszym stopniu.
Świat z obrazów Patryka jest rozedrgany, perspektywy zakrzywione, kończyny nierówne. Nawet szafki w kuchni wydają się drgać, jakby wystrugane tępym dłutem. Święte obrazki wiszą niemrawo na ścianach, gdzieś obok telewizor, krzyż, wciśnięta w kąt choinka. Postacie zazwyczaj wyglądają nieco karykaturalnie. Budynki chwieją się, jakby smagane wiatrem. Różycki maluje subiektywnie, nie chodzi o dokumentalne rejestrowanie rzeczywistości, lecz oddanie indywidualnych odczuć. Przestrzeń w obrazie się do nich dostosowuje, nie musi trzymać się reguł.
W rodzinnych historiach Różyckich odbijają się przemiany ustrojowe w Polsce, wczesny kapitalizm w polskim wydaniu i pytanie, kto na nim zyskał, a kto stracił. W analizie społecznych uwarunkowań łatwo dziś jednak zlekceważyć podstawowy impuls, z którego wyrasta sztuka Różyckiego. Artysta z każdym obrazem powtarza jak Joe Braidan na początku każdego zdania: „Pamiętam”. Stara się pamiętać za siebie i za całą swoją rodzinę.
To „Pamiętam” jest też bliskie książek Annie Ernaux, zwłaszcza pierwszych stron „Lat”, gdy wydarzenia z przeszłości powracają lawiną, jedno za drugim. I jak w przypadku lektury książek Ernaux, wystawy Różyckiego ogląda się tak, jakby wciąż czytało się tę samą książkę. I wciąż czeka się na kolejną, nigdy nie nudzi. Takie pisanie ma moc wywoływania u czytelników ich własnych wspomnień. Przed obrazami Różyckiego również każdy chce mówić o sobie. Ale nie każdy tak namaluje i nie każdy napisze jak Ernaux.