Garść niepopularnych opinii

Jeśli Brytyjczykowi jakaś sprawa ciąży na sercu, może zadzwonić do 1 kanału radia BBC i się swoją „niepopularną opinią” podzielić. Potem dyskutują o niej celebryci zaproszeni do audycji, nazwanej właśnie „Unpopular Opinion”. Dowiedziałem się o tym programie, bo Internet bardzo polubił, że gościli tam Jake Gyllenhaal (tak, ten Jake, który w „Brokeback Mountain” używał śliny jako lubrykantu) i Tom Holland (nie wiem, w czym grał, ale jego dziewczyna patrzy się na mnie czasami z ogromnego plakatu na placu Trzech Krzyży). Gyllenhaal odśpiewywał nawet piosenkę, zachęcającą widzów do dzwonienia: „Come and give us your unpopular opinion, Something up ‘til now that you’ve been scared to say”.

Czasami działam ze swojej dziecięcej przekory, której nigdy nie udało mi się pozbyć. Ponieważ ja nie mam gdzie zadzwonić i gdzie się zwierzyć z kilku swoich niepopularnych opinii, więc zrobię to tutaj, gdzie wprawdzie nikt mnie o to nie pyta, ale też nikt nie chce za bardzo tego czytać.

No więc, nie płakałem w pawilonie Polski na tegorocznym Biennale w Wenecji. Widziałem tam raczej kuratorskie niedociągnięcia i dziwaczne decyzje artystyczno-wystawiennicze. Za wystrój – oryginalnie – odpowiadała Grupa Centrala.

Ukraińska Open Group nie tylko uratowała twarz Polski w Wenecji, ale też skierowała uwagę widzów we właściwym kierunku. Jednak zamiast po prostu wyświetlić w pawilonie filmy „Powtarzajcie za mną”, którym przecież niczego nie brakuje i same w sobie świetnie się na Biennale bronią, postanowiono zamienić wystawę w bar karaoke. Dlatego przed ekranami stanął rząd mikrofonów, zachęcający, by za bohaterami filmu odtwarzać paszczowo odgłosy wojny. Podobno na otwarciu ktoś z tych mikrofonów korzystał, gdy ja zwiedzałem Biennale kilka dni później, nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego stelaże mikrofonów zasłaniają projekcję.

Przyznam też, że będąc na wystawie w ogóle nie odczytałem tego, że pawilon miał być barem. Załapałem, do czego mają służyć mikrofony, ale żadnego baru tam nie widziałem. Porozrzucane metalowe stołeczki bardziej kojarzyły mi się z wędkarstwem niż z wojną, a już najmniej z barem czy karaoke. Ten kuratorsko-wystawienniczy chaos był nieczytelny, zbędny, zaś w kontekście filmów – wręcz infantylny.

Ale odkąd pawilon z wystawą Open Group się otworzył, ciągle słyszałem o skrajnych wzruszeniach, jakie wywoływał, nie obyło się bez płaczu. Kuratorzy i artyści uwielbiają, gdy widzowie płaczą.

Dwa dni później zobaczyłem na ukraińskiej wystawie, tradycyjnie organizowanej w Wenecji przez Pinchuka, nowy film Yaremy Malashchuka i Romana Khimeia „Additional Scenes” (2024), niedługi, kilkunastominutowy. Do udziału w nim zaprosili aktora, który kilka lat temu w filmie „Snajper” zagrał żołnierza na froncie na wschodzie Ukrainy, by później – po rozpoczęciu przez Rosję pełnoskalowej inwazji – wstąpić do ukraińskiej armii naprawdę. Malashchuk i Khimei (w Polsce można było ich oglądać m.in. w Galerii Arsenał w Białymstoku i w warszawskim Piktogramie) zaprosili go, by na przepustce zagrał u nich, cywila. „Additional Scenes” to subtelny film o tym, jak mu to nie wychodzi. Była to zdecydowanie jedna z najlepszych prac, które widziałem w tym roku w Wenecji. I pomyślałem: dlaczego ich nie zaprosić do polskiego pawilonu?

Trochę zazdroszczę innym tego płakania, bo mi kiedyś wyschło źródło (nie płakałem też po papieżu) i nie chce się na nowo otworzyć. Ale reaguję wysypką, gdy płaczu używa się jako miary oceny dzieł sztuki. Ile się nasłuchałem o cieknących łzach, gdy skrytykowałem wystawę Sharon Lockhart w pawilonie Polski kilka lat temu! G, która wtedy pracowała z LS i raczyła mnie obficie historiami o płaczących, przyznała wtedy, że płakała też czytając moją nieprzychylną Lockhart recenzję, więc wyglądało na to, że – jeśli oceniać go kategorią łez – mój tekst był rzeczywiście bardzo dobry.

Tegoroczna „obecność Polski” w Wenecji wydała mi się znowu koślawa, głównie za sprawą konkurencji dwóch wystaw (Ignacy Czwartos i Piotr Bernatowicz nie poddawali się do końca). Nawet gdy oglądałem wystawę Andrzeja Wróblewskiego przy Piazza San marco, z czeluści mojego wewnętrznego słownika wyłoniło się słowo „patałach”, bo pomyślałem: „Te patałachy nie potrafią nawet powiesić obrazów”. Reklamowana w całym mieście ekspozycja przypominała przedaukcyjne wystawt w Desie; ramy i światło reflektorów nie mogły się spotkać, jakby ktoś przykładał magnes odwrotną stroną. Przypuszczam, że ta lampia dezynwoltura nastąpiła już po wernisażach.

Sam pomysł, by Fundacja Staraków pojechała tym razem do Wenecji z Wróblewskim, był trafiony. Ale to zawsze podejrzane, gdy ktoś promuje wystawę zdjęciami robionymi tym samym szerokokątnym obiektywem, którego używają agenci nieruchomości, gdy próbują przekonać, że kawalerka to apartament.

Przewodnikiem po Wróblewskim uczyniono oczywiście oscarowego Andrzeja Wajdę, z wywiadu nagranego w czasie, gdy był już bardzo schorowanym człowiekiem, więc nie miał tej ciekawości, którą odegrał Andrzej Łapicki we „Wszystko na sprzedaż”. Energetycznych braków nie rekompensuje też katalog wystawy, który poza reprodukcjami zawiera kilka cytatów z artysty, jego notę biograficzną oraz tekst Elżbiety Dzikowskiej opiewający działalność Starak Foundation i ich obecność w Wenecji: „Cieszę się, że dzięki naszym wspólnym staraniom Wenecja stała się miejscem, w którym polska sztuka współczesna może przekraczać granice i zyskiwać nowych odbiorców”. Jak zwykle sukces zostaje odklaskany w Polsce, bo Starakowie postanowili działać jak Instytut Adama Mickiewicza i sami wożą do Wenecji nie tylko swoich gości, ale też grupę dziennikarzy.

Jak taka wystawa powinna wyglądać, można się zaś przekonać za ścianą Procuratie Vecchie, gdzie trwa świetnie opracowana merytorycznie, zaaranżowana jak spod igły wystawa Roberta Indiany „The Sweet Mistery”.

Przy okazji wyspowiadam się, że boli mnie serce, gdy widzę odkrywanie twórczości Bożenny Biskupskiej. (Zdążyłem się już zorientować, że ta moja opinia aż tak niepopularna nie jest.) Tegoroczny renesans artystki sprawia, że przez kilka następnych miesięcy będę omijał Wrocław, do czasu, aż Biskupską w Pawilonie Czterech Kopuł zastąpi Pinińska-Bereś. Nie mogę zrozumieć, jakim cudem te rzeźbiarskie zombiaki, do tego w hurtowych ilościach, wyszły z grobów. Jakby ktoś chciał udowodnić, że my też mamy swą Ludwikę Ogorzelec. Przy czym to Biskupska w latach 80. reprezentowała PRL w Wenecji.

I jakby ktoś pytał, mam się świetnie, odkąd mi ich podpowiedział algorytm Spotify, do ścieżki dźwiękowej mojego życia wszedł Universal Togetherness Band. „More Than Enough” słuchałem na okrągło przez całe Boże Ciało, nie wychodząc z domu. Są dwa dni w roku, gdy nie wychodzę z domu pod żadnym pozorem: w Boże Ciało i – nie mając oczywiście nic przeciw WOŚP – w finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. I to jest dopiero niepopularna opinia!

Biennale w Wenecji 2019

wenecja2.jpg
Roman Stańczak „Lot” w Pawilonie Polski

Zachęcam do lektury mojej recenzji z tegorocznego Biennale w Wenecji, która ukazała się na łamach „Gazety Wyborczej”. Poniżej cytuję jego fragment:

Większość pawilonów narodowych zajęły wystawy istotne głównie dla owych narodów. Reprezentująca Ukrainę Open Group chciała, by nad Arsenale przeleciał największy samolot na świecie, An-225 Mrija (jedyny egzemplarz należy do linii ukraińskich). Ładunkiem samolotu miała być zapisana cyfrowo lista wszystkich ukraińskich artystów. Samolot jednak nie przeleciał, autorzy pozostawiają lot w warstwie „legendy”. Ostatecznie dyskutują sami ze sobą.

Na tym tle świetnie wypadła rzeźba Romana Stańczaka „Lot” w Pawilonie Polskim. Stańczak to rzeźbiarz z krwi i kości. W Wenecji spełnił swe stare marzenie – przenicował samolot. Rzeźba ustawiona w białym wnętrzu jest jednocześnie makabryczna i hipnotyzująca. Nawet jeśli niektóre typowo polskie konteksty pracy Stańczaka nie są dla wszystkich czytelne, to stworzył on niezwykle nośną, uniwersalną metaforę. I to zostało zauważone. Dawno w Pawilonie Polskim nie mieliśmy tak mocnej pracy.

wenecja1.jpg
Teresa Margolles

Kontrowersje wzbudził zaś szwajcarsko-islandzki artysta Christoph Büchel, ten sam, który – reprezentując Islandię na Biennale przed czterema laty – przekształcił były katolicki kościół w meczet. Büchel na nabrzeżu obok Arsenale ustawił wrak statku. To statek, na którym w 2015 r. w wyniku jednej z największych tragedii na Morzu Śródziemnym zginęło kilkuset uchodźców z Afryki, zamkniętych w luku w momencie, gdy statek szedł na dno. Przeżyło zaledwie 28 osób.

wenecja4

Po wydobyciu wraku pod koniec 2016 r. ówczesny włoski premier Matteo Renzi proponował przewiezienie go do Brukseli. Potem zastanawiano się nad tym, by stał się ruchomym pomnikiem. Büchel niestety nie do końca przemyślał kontekst weneckiego Biennale, które czasem przypomina park rozrywki. Pozostawiony bez komentarza, ustawiony tuż obok kawiarni wrak zlewa się z otoczeniem. Większość zwiedzających go nie zauważa, inni robią sobie na jego tle selfie. W efekcie powstaje wrażenie niestosowności. Jakby Büchel zbyt mocno uwierzył w sztukę i jej instytucje – w to, że on, artysta, jest w stanie powiedzieć tu coś na miarę kilkuset istnień. Wenecja znowu bierze górę.

PEŁNY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „GAZETY WYBORCZEJ”

 

 

Damien Hirst w Wenecji

hirst8.jpg

W „Gazecie Wyborczej” komentuję gargantuiczną wystawę Damiena Hirsta w weneckich pałacach François Pinaulta:

„Na dziedzińcu weneckiego Palazzo Grassi wita nas ponad osiemnastometrowy nagi olbrzym. Rzeźba wydaje się częściowo uszkodzona, brakuje jej głowy, ale poraża swymi rozmiarami. Kojarzy się z antycznymi kolosami, ale też z Godzillą. Jest jedną z prawie dwustu prac na równie gigantycznej wystawie brytyjskiego artysty Damiena Hirsta. Francuski biznesmen i kolekcjoner François Pinault, właściciel m.in. domu aukcyjnego Christie’s, przeznaczył na nią swe dwa weneckie muzea – Palazzo Grassi i Punta della Dogana, do tego w czasie, gdy w Wenecji trwa słynne Biennale, jedno z najważniejszych wydarzeń w sztuce.

hirst5.jpg

Wszystkie obiekty mają pochodzić z wraku z zatopionym skarbem, który odkryto przy wschodnim wybrzeżu Afryki w 2008 roku. Historia sięga pierwszego wieku naszej ery i Amotana II, wyzwolonego niewolnika z Antiochii w Cesarstwie Rzymskim, który zdobył fortunę i zgromadził ogromną kolekcję sztuki. Ekscentryczny zbieracz chciał je przewieźć do zbudowanej przez siebie świątyni. Dzieła już płynęły na statku „Apistos” („Niewiarygodne”), największym w owych czasach. Statek jednak zatonął. Stąd wystawa „Skarby z wraku Niewiarygodnego”.

Historia jest zmyślona, ale Hirst chciałby, byśmy przynajmniej na chwilę dali się jej uwieść. Uwiarygadniają ją nagrania z podnoszenia skarbów z dna oceanu oraz podwodne zdjęcia z nurkami wśród zatopionych dzieł. Część rzeźb obrastają koralowce – to sugestia, że ich jeszcze nie odrestaurowano; inne mają być współczesnymi, muzealnymi kopiami znalezisk. Jednak wystarczy chociaż pobieżna znajomość historii sztuki, by odkryć, że to trik artysty. Wszystko to bowiem wyprodukowano w jego fabryce sztuki.

hirst1.jpg

Nawet jeśli Hirst używa marmuru i brązu, jego wystawa ma gliniane nogi. Historia Amotana II jest zaledwie pretekstem do produkcji zbytkowych obiektów. Jeśli jest tu coś niewiarygodnego, to to, że kogoś stać na takie ekscesy. Imperatywem tej sztuki nie jest bowiem nowa artystyczna idea, lecz pieniądz. Hirst gra na cynicznej nucie. Fikcyjne losy byłego niewolnika opowiadają o jego pysze i chciwości, ale to Hirst jest autorem tego przepychu, a z figurą antycznego zbieracza mogą się zidentyfikować współcześni kolekcjonerzy. Tymczasem oblepiona morskimi naroślami rzeźba „Kolekcjoner z przyjacielem” to po prostu Walt Disney i Myszka Miki ze znanego pomnika z Disneylandu. W „Popiersiu kolekcjonera” dopatrzono się zaś rysów samego artysty.

Wystawa Hirsta, chociaż udaje sztukę dawną, jest na wskroś współczesna. Bo całkiem współczesna wydaje się postać kolekcjonera, dokonującego globalnych zakupów do swej prywatnej świątyni sztuki. Historia Amotana II stanowi odpowiednik współczesnego mitu „od pucybuta do milionera”, z którym dawno rozprawili się ekonomiści – wszak dziś kapitał się najpierw dziedziczy, a potem pomnaża.

hirst10.jpg

To, co zobaczy turysta w weneckich pałacach, to sztukę jako towar luksusowy w pełnym rozkwicie. Wystawa Hirsta pokazuje też czarno na białym, jak bardzo w ostatnich latach Biennale w Wenecji stało się sceną dla interesów galerzystów i ultrabogatych kolekcjonerów. Symbolem ich obecności stał się ponad stumetrowy jacht „Luna” rosyjskiego oligarchy Romana Abramowicza, który w 2011 zacumował niedaleko Giardini, gdzie odbywa się Biennale, zasłaniając widok na wenecką lagunę. Hirstowi na szczęście nie udało się przyćmić tegorocznego Biennale. Jego pokaz to raczej wykwit późnego kapitalizmu. Ale nawet mój tekst jest paradoksem – pisząc o Damienie Hirście, choćby krytycznie i w nieliczącym się w globalnym obiegu kraju nad Wisłą, sam przyczyniam się do jego popularności”.

Całość tekstu dostępna na stronie „Wyborczej”.

Carol Rama

rama1.jpg

Na marginesach weneckiego Biennale, wśród licznych wydarzeń towarzyszących, które próbują przyciągnąć uwagę zjeżdżających do miasta tłumów miłośników sztuki i kolekcjonerów, pojawiła się kameralna wystawa. Szkoda byłoby ją przeoczyć. To niewielki pokaz twórczości włoskiej artystki, zmarłej przed dwoma laty, Carol Ramy. Zresztą była z Biennale związana – w 2003 roku otrzymała Złotego Lwa za całokształt twórczości (w tym roku otrzymała go Carolee Schneemann). Podobno ją ta nagroda trochę zirytowała, miała już wtedy 85 lat – jakby był to sygnał, że teraz może już umrzeć. Uznanie przyszło zbyt późno. Ale dożyła prawie stu lat.

Była samouczką. Zaczęła malować widząc w akwarelach formę terapii. Może dlatego nie miała w sztuce żadnych ograniczeń. Transgresywne, erotyczne rysunki, czasami wręcz agresywne, przywodzą na myśl niektóre prace Louise Bourgeois. Ale jej twórczość jest bardzo zróżnicowana. W latach 60. tworzyła brikolaże, w latach 70. – abstrakcje, na przykład z użyciem rowerowych dętek (jej ojciec posiadał fabrykę rowerów). „Nigdy nie tworzyłam abstrakcji, chociaż w latach 50. porzuciłam figurację”, pisała w 2005 roku, „Ale dla tych, którzy są zdolni to widzieć, temat zawsze pozostaje ten sam”.

Często jako kontekst jej twórczości przywołuje się jej biografię. Sama mówiła, że jej praca wynikała z osobistych przeżyć i tragedii. Gdy była nastolatką, jej matka trafiła do szpitala psychiatrycznego, ojciec – prawdopodobnie niewyautowany homoseksualista – po bankructwie popełnił samobójstwo. Dorastała w faszystowskich Włoszech. Już po wojnie doświadczała cenzury.

rama2.jpg

Kilka lat temu pierwsza spora wystawa jej prac została zorganizowana w MACBA w Barcelonie, a potem odwiedziła jeszcze Dublin, Helsinki, Paryż, Dublin i Turyn. Kilka jej prac pojawiło się na głównej wystawie weneckiego Biennale cztery lata temu. W kwietniu tego roku jej retrospektywa otworzyła się w New Museum w Nowym Jorku. Niewielka ekspozycja ukryta w labiryncie weneckich uliczek, przygotowana przez Archiwum Carol Ramy, pozwala zaledwie liznąć jej twórczości.

Na skromnej wystawie w Wenecji znalazło się kilka przykładów prac z różnych okresów. Utrzymane w zmiennej stylistyce, ale spójne, w nieco mrocznym pomieszczeniu (jej mieszkanie-pracownia w Turynie było jeszcze bardziej pogrążone w ciemności), dają jednak możliwość poczucia niezwykłej energii Ramy. Na jednym z obrazów pojawiają się nagie różowawe kobiece anioły w towarzystwie czarnego demona, androgynicznego, z piersiami i penisem (w jednym z wywiadów Rama powiedziała, że fiut to jej ulubiona forma, do tego dostarczyła jej wiele przyjemności). Wśród linii, jakby zeszytu w kratkę czy słoi drzewa, zatapiają się inne postaci, wchłonięte przez materię i otoczone owadami-potworniakami.

Abstrakcje też pulsują jakimś podskórnym życiem. Guma z dętek na białym tle przypomina urwane żyły czy połączenia nerwowe. Najbardziej surrealnie wypadają jednak prace, gdy do taszystowskich płócien, plam rozbryzganej farby Rama dokleja gałki oczne lalek. Te obrazy patrzą. Rozbryzgi krwisto-mózgowe jeszcze starają się prowadzić jakieś operacje logiczne – Rama uzupełnia obraz zapisami matematycznymi i tajemniczym tekstem.

rama3

Paul B. Preciado, transseksualny kurator i teoretyk, który zajmował się artystką, zauważa, że Carol Rama to nie wyjątek, lecz przykład na to, jak kwestie seksualności zostały wyparte z historii sztuki XX wieku. Podkreśla tym samym potrzebę zbadania, jak historia sztuki została skonstruowana, i przepisania jej na nowo. Pod kątem takiego przepisywania warto też zajrzeć w Wenecji na wystawę duńskiej surrealistki Rity Kernn-Larsen w Kolekcji Peggy Guggenheim.

Sztukę Ramy poddawano cenzurze i wypierano, bo ujmowała seksualność z kobiecej perspektywy. Do lat 90. jej sztuka pozostawała na marginesie instytucji i rynku sztuki. Większość jej prac znalazła się w rękach jej przyjaciół i bliskiego kręgu znajomych w Turynie, jej dzieł nie posiadało żadne ważne włoskie muzeum.

Na wystawie pokazywany jest też film dokumentalny, na którym pojawia się sama Rama, z warkoczem, który dekoruje jej czoło. Widać, jaka to indywidualność i najwyraźniej ekscentryczka. Słuchając jej, można się w niej zakochać.

Tym, którzy wkrótce wybierają się do Wenecji, polecam tę niewielką wystawę. Tym, którzy są w Nowym Jorku, zazdroszczę.

rama4.jpg