Garść niepopularnych opinii

Jeśli Brytyjczykowi jakaś sprawa ciąży na sercu, może zadzwonić do 1 kanału radia BBC i się swoją „niepopularną opinią” podzielić. Potem dyskutują o niej celebryci zaproszeni do audycji, nazwanej właśnie „Unpopular Opinion”. Dowiedziałem się o tym programie, bo Internet bardzo polubił, że gościli tam Jake Gyllenhaal (tak, ten Jake, który w „Brokeback Mountain” używał śliny jako lubrykantu) i Tom Holland (nie wiem, w czym grał, ale jego dziewczyna patrzy się na mnie czasami z ogromnego plakatu na placu Trzech Krzyży). Gyllenhaal odśpiewywał nawet piosenkę, zachęcającą widzów do dzwonienia: „Come and give us your unpopular opinion, Something up ‘til now that you’ve been scared to say”.

Czasami działam ze swojej dziecięcej przekory, której nigdy nie udało mi się pozbyć. Ponieważ ja nie mam gdzie zadzwonić i gdzie się zwierzyć z kilku swoich niepopularnych opinii, więc zrobię to tutaj, gdzie wprawdzie nikt mnie o to nie pyta, ale też nikt nie chce za bardzo tego czytać.

No więc, nie płakałem w pawilonie Polski na tegorocznym Biennale w Wenecji. Widziałem tam raczej kuratorskie niedociągnięcia i dziwaczne decyzje artystyczno-wystawiennicze. Za wystrój – oryginalnie – odpowiadała Grupa Centrala.

Ukraińska Open Group nie tylko uratowała twarz Polski w Wenecji, ale też skierowała uwagę widzów we właściwym kierunku. Jednak zamiast po prostu wyświetlić w pawilonie filmy „Powtarzajcie za mną”, którym przecież niczego nie brakuje i same w sobie świetnie się na Biennale bronią, postanowiono zamienić wystawę w bar karaoke. Dlatego przed ekranami stanął rząd mikrofonów, zachęcający, by za bohaterami filmu odtwarzać paszczowo odgłosy wojny. Podobno na otwarciu ktoś z tych mikrofonów korzystał, gdy ja zwiedzałem Biennale kilka dni później, nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego stelaże mikrofonów zasłaniają projekcję.

Przyznam też, że będąc na wystawie w ogóle nie odczytałem tego, że pawilon miał być barem. Załapałem, do czego mają służyć mikrofony, ale żadnego baru tam nie widziałem. Porozrzucane metalowe stołeczki bardziej kojarzyły mi się z wędkarstwem niż z wojną, a już najmniej z barem czy karaoke. Ten kuratorsko-wystawienniczy chaos był nieczytelny, zbędny, zaś w kontekście filmów – wręcz infantylny.

Ale odkąd pawilon z wystawą Open Group się otworzył, ciągle słyszałem o skrajnych wzruszeniach, jakie wywoływał, nie obyło się bez płaczu. Kuratorzy i artyści uwielbiają, gdy widzowie płaczą.

Dwa dni później zobaczyłem na ukraińskiej wystawie, tradycyjnie organizowanej w Wenecji przez Pinchuka, nowy film Yaremy Malashchuka i Romana Khimeia „Additional Scenes” (2024), niedługi, kilkunastominutowy. Do udziału w nim zaprosili aktora, który kilka lat temu w filmie „Snajper” zagrał żołnierza na froncie na wschodzie Ukrainy, by później – po rozpoczęciu przez Rosję pełnoskalowej inwazji – wstąpić do ukraińskiej armii naprawdę. Malashchuk i Khimei (w Polsce można było ich oglądać m.in. w Galerii Arsenał w Białymstoku i w warszawskim Piktogramie) zaprosili go, by na przepustce zagrał u nich, cywila. „Additional Scenes” to subtelny film o tym, jak mu to nie wychodzi. Była to zdecydowanie jedna z najlepszych prac, które widziałem w tym roku w Wenecji. I pomyślałem: dlaczego ich nie zaprosić do polskiego pawilonu?

Trochę zazdroszczę innym tego płakania, bo mi kiedyś wyschło źródło (nie płakałem też po papieżu) i nie chce się na nowo otworzyć. Ale reaguję wysypką, gdy płaczu używa się jako miary oceny dzieł sztuki. Ile się nasłuchałem o cieknących łzach, gdy skrytykowałem wystawę Sharon Lockhart w pawilonie Polski kilka lat temu! G, która wtedy pracowała z LS i raczyła mnie obficie historiami o płaczących, przyznała wtedy, że płakała też czytając moją nieprzychylną Lockhart recenzję, więc wyglądało na to, że – jeśli oceniać go kategorią łez – mój tekst był rzeczywiście bardzo dobry.

Tegoroczna „obecność Polski” w Wenecji wydała mi się znowu koślawa, głównie za sprawą konkurencji dwóch wystaw (Ignacy Czwartos i Piotr Bernatowicz nie poddawali się do końca). Nawet gdy oglądałem wystawę Andrzeja Wróblewskiego przy Piazza San marco, z czeluści mojego wewnętrznego słownika wyłoniło się słowo „patałach”, bo pomyślałem: „Te patałachy nie potrafią nawet powiesić obrazów”. Reklamowana w całym mieście ekspozycja przypominała przedaukcyjne wystawt w Desie; ramy i światło reflektorów nie mogły się spotkać, jakby ktoś przykładał magnes odwrotną stroną. Przypuszczam, że ta lampia dezynwoltura nastąpiła już po wernisażach.

Sam pomysł, by Fundacja Staraków pojechała tym razem do Wenecji z Wróblewskim, był trafiony. Ale to zawsze podejrzane, gdy ktoś promuje wystawę zdjęciami robionymi tym samym szerokokątnym obiektywem, którego używają agenci nieruchomości, gdy próbują przekonać, że kawalerka to apartament.

Przewodnikiem po Wróblewskim uczyniono oczywiście oscarowego Andrzeja Wajdę, z wywiadu nagranego w czasie, gdy był już bardzo schorowanym człowiekiem, więc nie miał tej ciekawości, którą odegrał Andrzej Łapicki we „Wszystko na sprzedaż”. Energetycznych braków nie rekompensuje też katalog wystawy, który poza reprodukcjami zawiera kilka cytatów z artysty, jego notę biograficzną oraz tekst Elżbiety Dzikowskiej opiewający działalność Starak Foundation i ich obecność w Wenecji: „Cieszę się, że dzięki naszym wspólnym staraniom Wenecja stała się miejscem, w którym polska sztuka współczesna może przekraczać granice i zyskiwać nowych odbiorców”. Jak zwykle sukces zostaje odklaskany w Polsce, bo Starakowie postanowili działać jak Instytut Adama Mickiewicza i sami wożą do Wenecji nie tylko swoich gości, ale też grupę dziennikarzy.

Jak taka wystawa powinna wyglądać, można się zaś przekonać za ścianą Procuratie Vecchie, gdzie trwa świetnie opracowana merytorycznie, zaaranżowana jak spod igły wystawa Roberta Indiany „The Sweet Mistery”.

Przy okazji wyspowiadam się, że boli mnie serce, gdy widzę odkrywanie twórczości Bożenny Biskupskiej. (Zdążyłem się już zorientować, że ta moja opinia aż tak niepopularna nie jest.) Tegoroczny renesans artystki sprawia, że przez kilka następnych miesięcy będę omijał Wrocław, do czasu, aż Biskupską w Pawilonie Czterech Kopuł zastąpi Pinińska-Bereś. Nie mogę zrozumieć, jakim cudem te rzeźbiarskie zombiaki, do tego w hurtowych ilościach, wyszły z grobów. Jakby ktoś chciał udowodnić, że my też mamy swą Ludwikę Ogorzelec. Przy czym to Biskupska w latach 80. reprezentowała PRL w Wenecji.

I jakby ktoś pytał, mam się świetnie, odkąd mi ich podpowiedział algorytm Spotify, do ścieżki dźwiękowej mojego życia wszedł Universal Togetherness Band. „More Than Enough” słuchałem na okrągło przez całe Boże Ciało, nie wychodząc z domu. Są dwa dni w roku, gdy nie wychodzę z domu pod żadnym pozorem: w Boże Ciało i – nie mając oczywiście nic przeciw WOŚP – w finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. I to jest dopiero niepopularna opinia!

Sexhibition

Jak się słowo „wystawa” wymówi po angielsku, to ma coś wspólnego z publicznym obnażaniem się – od razu robi się ciekawiej. Malarz Patryk Różycki w takim momentach wręcz rozkwita i owocuje malarską kornukopią. A jego ostatnia wystawa „Moje pierwsze w życiu… o seksualności” była jeszcze bardziej ekshibicyjna niż poprzednie, chociaż powrócili na niej dobrze znani bohaterowie: sam Patryk na różnych etapach życia, mama, tata, brat, kuzynka. Wystawa zamknęła się wczoraj w Sklepie Galerii Karowa, więc jak jej nie widzieliście, to już nie zobaczycie, sam ją oglądałem na finisażu.

Można powiedzieć, że była to sexhibition z prawdziwego zdarzenia (copyright „Fleabag”; „Hair IS everything!”).

Wiedząc, z czym będę miał do czynienia, przed wyjściem z domu wziąłem kąpiel z pianą z „Arbuzowej miłości” (3,50 w Rossmanie). I przypomniało mu się, że dawno nie czytałem Brautigana, i chciałem już wyjść z wanny i sprawdzać, jak leciał jego wiersz, w którym porównywał muszlę klozetową do gniazda ptaka.

Galeria nazywa się Karowa, ale mieści się na ulicy Okrąg i gościła obrazy Patryka tylko przez tydzień. Ale pamiętam prapoczątki tego projektu, gdy kilka miesięcy temu przy okazji wystawy przedaukcyjnej w Muzeum Broniewskiego, Patryk wygłosił tam pogadankę, dla której pretekstem był obraz z masaturbacją w stodole. Specjalnie na to spotkanie wykonał kilkadziesiąt rysunków, by opowiedzieć nimi o historii swej seksualności, od wczesnodziecięcego podglądactwa po pełnometrażowy seks dzisiejszy. Potem te rysunki przerobił na obrazy. I tak powstała wystawa.

Obrazów w nowej sekserii Patryka jest 39. Na wystawie uzupełniał je zaś filmik, będący składanką Patrykowych tanecznych wygibasów w jego pokoju, które czasami wydają się być na serio, czasami zaś odnosi się wrażenie, że Patryk parodiuje TikToka.

Taniec Patryka jest jak gra wstępna, tańczy godowo, do nas, przymila się do widzów. Nowa powieść Mirandy July, „All Fours”, za którą miałbym ochotę przyznać jej Nobla (z zazdrości, żeby ja trochę przygnieść ciężarem nagrody), to właśnie oczekiwanie na seks z motywem tańca, wystawa Patryka okazała się być jednak jej karykaturą.

Muzyka odgrywała ważną rolę eliksiru przenoszącego w czasie. Patryk poza zwyczajowymi długimi opisami obrazów, wyjaśniającymi, co dokładnie przedstawiają i jakie ma to dla niego znaczenie, przyporządkował też pracom różne piosenki, łącząc je albo według klucza czasu (czego się wtedy słuchało) lub emocji (z którą piosenką mi się dana sytuacja kojarzy). I tak oglądając obraz „Pierwszy seks z mężczyzną” (oralny) powinno się słuchać „Pass This On” The Knife, a kontemplując „Moje genitalia” – „C’est si bon” Madleen Kane. Cała playlista dostępna jest na koncie Spotify Patryka. Przypomniał mi się pierwszy komiks Sasnala, do którego była dołączona kaseta z jego składanką. Ścieżka dźwiękowa do życia, w wypadku Patryka – do jego życia seksualnego, jeśli tak to można nazwać.

Nawet jeśli zachowuje pewną dozę dystansu, Patryk dąży do tego, by pokazać, jak było naprawdę. Tymczasem seksualność opiera się przecież w dużej mierze na fantazjowaniu. A nawet na rodzaju fantazjowaniu do potęgi. Filozof Žižek, mistrz zadawania trafnych pytań, sugerował nawet kiedyś, by zastanawiać się nie nad tym, jak fantazjujemy o seksie, lecz o czym myślimy, gdy to robimy.

Seks w małym mieście w wykonaniu Patryka jest raczej vanilla, a nawet powiedziałbym, że w galerii było go jak na sexhibition niewiele. Jeśli znalazło się tam jakieś przekroczenie, to polegało na tym, że Patryk sportretował się z profilu, za którym nie przepada, albo że przyznał się do używania maseczek kosmetycznych – ponoć w przypadku hetero cis mężczyzn jest to tabu, oni to dopiero mają trudno. Nie czułem się podniecony Patrykowymi historiami, raczej – przygnębiony. Bo można się przygnębić od przewracania kijkiem kartek w świerszczyku ze śmietnika, snami o nagiej matce pod prysznicem, księżmi wydzierającymi się na młodych onanistów z konfesjonału, masturbacyjnym materacem z wyciętą dziurą czy po prostu złamanym sercem.

Przed ćwierćwieczem szczytem perwersji, jeśli wierzyć „Sex and the City”, była analna palcówka – oczywiście małym palcem, przy czym dowcip polegał na tym, że jako jedyna z czwórki nie miała z tym problemów bogobojna Charlotte. To najlepszy dowód na to, że serial kręcono w czasach przedinternetowych i dlatego nie dociera z przekazem do młodszych pokoleń. Postinternetowa Fleabag już w pierwszych pięciu minutach pierwszego odcinka pierwszego sezonu zastanawiała się, czy jej odbyt nie jest zbyt elastyczny i co to o niej mówi. Jest to jakaś miara postępu.

Ostatnio w Toronto byliśmy z M na występie gwiazdy kanadyjskiej sceny drag Jimbo, której specjalnością jest rzucanie w publiczność mortadelą. Połowa show kręciła się ponętnie wokół motywu brudnego palca (ubrudził się podczas szukania mortadeli), zaś w jednej z przerw na zmianę stroju publiczność bawił Morty the Shit Slinging Chimp. Co już prostą drogą prowadzi mnie do filmiku z niewybrednym prankiem, który mi się ostatnio wyświetlił (one wyświetlają się same, niczego nie naciskam). Żart polega na tym, że zawiązuje się dziecku oczy i wsadza jego palec do masła orzechowego; potem podstawia się psa, tyłem, podnosi mu ogon i zdejmuje dziecku opaskę. Dziecko przekonane, że zanurzyło właśnie palec w psim anusie, płacze i być może jesteśmy świadkami niezmywalnej traumy. Filmik składał się z tego samego pranku, powtórzonego w różnych domach. W jednym z nich dramatycznej scenie – nie kłamię – przypatrywał się ze ściany portret Jezusa, wyraźnie uśmiechniętego. To Jezus kazał im to zrobić? I te wszystkie płaczące dzieci i śmiejący się dorośli (też się śmiałem) zostali ze mną na jakiś czas. Ponieważ nie zapisałem tego filmiku, nie jestem pewien, czy mi się to nie przyśniło. Ale używam opowieści o nim jako icebreakera na przyjęciach. Ok, nie na przyjęciach, w innych sytuacjach; na przyjęcia mnie ani nikt nie zaprasza, ani ja nie mam na nie ochoty. W każdym razie zacząłem dzielić ludzi na tych, których bawią analne historie i tych, których nie bawią, wnioskuję to po ich twarzach.

W Muzeum Broniewskiego podczas dyskusji, która rozkręciła się po wykładzie Patryka, jedni dopytywali o detale jego seksualnych doświadczeń („kto komu obciągał?”, chciała wiedzieć pewna pani), inni woleli podzielić się swoimi wspomnieniami. Mężczyzna w nieistotnym już wieku (wieku, w którym nie pyta się już mężczyzn o wiek), nazwijmy go Bartkiem O., pochwalił się, że jego młodość obfitowała w zupełnie odmienne doświadczenia. Bo jak się wychowałeś w Gdyni, do tego w stosunkowo zamożnym domu, to jako nastolatek mogłeś się swobodnie zabawiać ze swoimi innymi bogatymi kolegami. A jak przychodziła im ochota, to nawet dopraszali swoje dziewczyny. Brzmiało to jak science fiction, ale w przeciwieństwie do Patrykowej prawdy miało swoje momenty. Mężczyzna powiedział też, że wówczas, w tych wspaniałych, seksualnie rozpasanych polskich latach 80., podczas masturbacji fantazjowano o Majce Skowron z serialu o jej szaleństwach. I słuchała tego również obecna Zuzanna Janin, która grała Majkę w młodości. Ale sami ją zapytajcie, czy jej te wynurzenia schlebiały, bo ja się boję.

Potem pomyślałem sobie jednak, że to historia o tym, że przynajmniej w myślach nikt nam nie może niczego zabronić i może o to właściwie chodziło Žižkowi.

Moje przygnębienie wystawą pewnie wynika z faktu, że Patryk skupił się na pierwszych razach, co sugeruje zresztą jej tytuł. Było ich wiele: pierwsze porno (kostiumowe, po francusku, z pejczem), „pierwszy raz widzę penisa” (brata), pierwsze zakochanie się w kuzynce, „pierwszy raz śpię w łóżku z dziewczyną” (ale do niczego nie dochodzi, poza polucją), pierwszy seks z materacem (w stodole), pierwszy seks z mężczyzną. Pierwsze próby zazwyczaj są koślawe, dlatego sporo tu właśnie karykaturalnego wykrzywienia czy niepewności, pozostawiających rany na męskiej duszy. To wszystko podlane jest polską wodą święconą, która zamiast oczyszczać, mąci krajobraz. Na wystawie dowiedziałem się na przykład, że prawdziwy katolik nie może masturbować się więcej niż siedem razy dziennie. Przynajmniej tak instruktażową książeczkę otrzymaną od ojca interpretował Patryk.

Jak na wystawę o seksie, niewiele tu przyjemności, z jednym wyjątkiem – postmasturbacyjnym autoportretem z twarzą spryskaną nasieniem. Nawet jeśli czasami bywało trochę zabawnie (sperma na twarzy może być echem filmu „American Pie”, który też stał się ważnym elementem seksukładanki Patryka), na wystawie nie było ani seksownie, ani romantycznie. Zanurzona była raczej w nastoletnich kompleksach, zabobonach i katechizmie. Z obrazów dochodziło wręcz wołanie o pomoc. I prośba, by przyszłym pokoleniom mężczyzn było trochę lżej.

Za całym przedsięwzięciem stało też przeświadczenie, że otwartość i rozmowa rozwiązują problemy, a przynajmniej pozwalają rozpocząć proces naprawczy. Wiele obrazów Patryk poświęcił gadaniu o seksie. Nie wiem jednak, czy to komukolwiek pomoże, gdy ogłosi urbi et orbi, że ma kłopoty z przedwczesnym wytryskiem (obraz nosi tytuł „Przepraszam, nie mogłem już dłużej. Odpowiedziała: Spokojnie, nic się nie stało”). Ale pełna zgoda: edukacja, głupcze!

Podobna przesłanka stała za obrazem opartym na kadrze z filmu „Call Me by Your Name” (Elio forever!), do którego należy słuchać „Mystery of Love” Sufjana Stevensa, piosenki użytej w ścieżce dźwiękowej. Patryk skupił się na scenie z końcówki filmu, w której Elio, już opuszczony przez starszego kochanka, rozmawia z ojcem. Zdziwił mnie wybór akurat tej sceny, bo jej po prostu nie lubię. Jeśli sam miałbym coś malować, wybrałbym historię z brzoskwinią, albo jak Oliver każe Elio zdjąć kąpielówki, albo jak Elio stoi na peronie i patrzy na odjeżdżający pociąg, albo jak płacze przy kominku, a jeszcze lepiej – jak płacze w ramionach Olivera, gdy ten mu zjada brzoskwinię, właściwie każda scena, w której Elio płacze, by się nadawała, no i każdy moment, w którym Timothée Chalamet mówi po francusku. Mógłbym wymieniać dalej. Ten film wymaga kolejnych 40 obrazów i osobnej sexhibition.

Z całego filmu Patryk zapamiętał zaś moment, w którym ojciec postanawia opowiedzieć Elio o swoich homoseksualnych doświadczeniach z przeszłości, a syn-gej i ojciec ukryty w szafie zawiązują pakt przeciwko matce. W ogóle ci wyrozumiali, a wręcz podsycający z drugiego planu romans ich syna rodzice wydawali się pochodzić z innej planety (no ale akcja filmu dzieje się przecież w latach 80.). Dla mnie to właśnie w tej scenie magia kina prysła, romans Elio z Oliverem wcale tej sceny nie potrzebował (chociaż oczywiście Timothée i tu płakał przekonująco). Zresztą ojciec swoimi zwierzeniami nie tylko zepsuł film, zepsuł też jego kontynuację, bo autor książki, André Aciman, postanowił w drugiej jej części pozostawić na boku Elia i Olivera i skupić się na przygodach ojca po tym, jak zostawia matkę. Tych już na szczęście nikt filmować nie chciał i „Call Me by Your Name 2” nie powstał.

Patryk jednak najwyraźniej lubi rozmawiać o seksie z rodzicami, co samo w sobie może uchodzić za… dziwne? Może się jednak mylę, może to kwestia pokoleniowa, i może nie powinienem dzielić ludzi według brudnego palca, lecz na tych, którzy lubią rozmawiać o tym z mamą, i na tych, którzy nie lubią. I couldn’t help but wonder, czy Patryk woli o tym mówić niż to robić?

Przesłanie wystawy jest jednak pozytywne: Nie lękajcie się! Forget fear! Bo nawet Patrykowy heteropenis na osobnym portrecie (w dyptyku z zaczerwienioną pupą) zdaje się lekko przestraszony. I aż się prosi, by się nad nim empatycznie pochylić i powiedzieć: wszystko będzie dobrze.

Biennale 2024 (Dwutygodnik)

Na „Dwutygodniku” ukazała się moja recenzja tegorocznego Biennale w Wenecji. Kilka akapitów poniżej, całość w linku na stronie „Dwutygodnika. (Równolegle do mojego tekstu, ukazał się tekst Stacha Szabłowskiego, który opisuje m.in. polskie wystawy w Wenecji.) Piszę:

W weneckich Giardini, gdzie bije serce Biennale Sztuki, leży w trawie powalona figura Krzysztofa Kolumba, w kawałkach. Łatwo ją przeoczyć lub pomylić z wieloma starymi rzeźbami i destruktami, które zamieszkują teren Biennale. Wielu zwiedzających jej nie zauważa. Iván Argote, nomen omen Kolumbijczyk, choć mieszkający we Francji, dodatkowo pokrył swą pracę roślinnością, by wyglądała, jakby leżała tam od dawna. W Arsenale można zaś zobaczyć film Argote „Paseo”, na którym rzeźba, stojąca na co dzień na placu w Madrycie, wyjeżdża z miasta na ciężarówce.

Zmaganie Argote z pomnikiem Kolumba nazywane jest polityczną fikcją. Pomniki „odkrywcy” Ameryki jeszcze nie upadają masowo i nikt nie zmienia nazw geograficznych, w których utrwalone zostało jego imię. Gest Argote jest prosty, wymowny. Zaznacza jedną z najważniejszych ambicji tegorocznej edycji Biennale – impuls dekolonizacyjny. Można mieć wątpliwości, czy – jak w przypadku figury Kolumba – zmiana postulowana przez Pedrosę ma jakieś szanse powodzenia. W procesie dekolonizacji nie chodzi wszak tylko o symbole, a weneckie Biennale jest imprezą skostniałą, która trwa siłą przyzwyczajeń, korzeniami sięga XIX wieku.

Na wystawie głównej dzieją się więc głównie dwa procesy. Z jednej strony w części wystawy określonej jako nucleo storico Pedrosa dowodzi, że modernizm był zjawiskiem globalnym. Z drugiej strony pokazuje, że w globalnej perspektywie awangarda nie jest jedyną tradycją i estetyczną spuścizną, która kształtuje sztukę współczesną. 

Pojawiły się więc głosy, że na głównej wystawie Biennale jest za dużo prac historycznych, artystów, którzy dawno nie żyją. Z tym argumentem się zgadzam. Ale Pedrosie zarzuca się też „etnograficzny fetyszyzm” (jak to robi Pierre d’Alancaisez w swej recenzji na łamach „The Spectator”), a nawet „egzotyzowanie”. To nieporozumienie – czując się obcymi na własnej ziemi, wielu rdzennych mieszkańców skolonizowanego świata musi dbać o własny język, w tym tradycje wizualne. To zadanie artystów. Dlatego chcąc zdekolonizować pole sztuki współczesnej i jej instytucji, musimy uznać jako jej ważną część sztukę tworzoną przez Pierwsze Narody.

Kontekstem dla działań pochodzącego z Brazylii Pedrosy nie powinny być jednak poprzednie edycje Biennale, lecz ostatnie documenta 15 w Kassel z 2022 roku. Dwa lata temu indonezyjska ruangrupa podjęła się zdemokratyzowania pola sztuki poprzez próbę przeformułowania struktury samej imprezy, sposobu dystrybucji środków między artystów i grupy i rezygnacji z kuratorskiej władzy. Kolejna edycja imprezy prawdopodobnie nie dojdzie do skutku, głównie przez atmosferę cenzury panującą obecnie w Niemczech w związku z konfliktem izraelsko-palestyńskim, co zresztą stanowiło przyczynę kontrowersji związanych z pracą indonezyjskiej grupy Taring Padi w 2022 roku. Documenta 15 było jednak prawdziwie wielokulturową imprezą.

W Wenecji obywa się bez większych napięć. Pedrosa porusza się raczej w sferze symbolicznej, bez nadeptywania na niczyje odciski. Jason Farago pisał w „New York Timesie” w kontekście tegorocznego Biennale o „sztuce patrzenia wstecz”. Biennale, a w szczególności wystawa Pedrosy, pozostaje odporne nawet na protesty, które odbywają się na jego własnym terenie. Jednocześnie jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że obraz świata sztuki, który wyłania się z tegorocznego Biennale, wciąż pozostaje dla wielu osób nie do przełknięcia.

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

Warszawa Villa Nada

Pewnie gdybym wrócił do Warszawy kilka dni wcześniej, nie byłoby problemu, poszedłbym na Nadę w ramach godzin dla mediów, zanim zobaczą ją wszyscy inni. Ale wróciłem w niedzielę rano, niby widziałem na Instagramie, jak jedna galeria chwaliła się filmikiem, że na ich targi w Willi Gawrońskich w Alejach Ujazdowskich stoi kolejka, ale uznałem, że to pewnie kolejka z piątku. W niedzielne popołudnie musi już być spokojniej.

Nie było. Gdy dotarłem na miejsce, kolejka ciągnęła się wzdłuż Pięknej jak echo niegdysiejszych kolejek po wizę do USA po drugiej stronie ulicy. Nigdy w tamtej sławnej kolejce nie stałem i w tej też nie zamierzałem. Odwróciłem się na pięcie.

Już to kiedyś zrobiłem, nie raz. Kiedyś odwróciłem się na pięcie, widząc kolejkę na wernisaż w Muzeum nad Wisłą. Wtedy nie miałem ochoty widzieć innych ludzi i kolejka była dobrym pretekstem, by wrócić do domu, sama podróż autobusem wydała mi się atrakcją. Ale teraz moje odwrócenie się na pięcie zauważył M i zaproponował, że mi odda przepustkę pracowniczą do willi, bo on już skończył pracę i nie wracał do środka. Muszę tylko powiedzieć ochroniarzowi, że tam pracuję, poradzę sobie, i żebym nikomu broń boże nie mówił, kto mi to dał. Wahałem się, już miałem przepustkę w ręce, ale ostatecznie odmówiłem i podziękowałem za inicjatywę. Powiedziałem M, że mogę przecież zadzwonić do kogoś w środku, kto mnie wpuści tylnym wejściem. Więc zadzwoniłem do J. J w środku nie było, ale bardzo zależało jej na tym, bym wszedł, kibicowała mi z domu. G nie odbierała, J kombinowała, potem G odebrała, wyszła po mnie, wszedłem, omijając całą kolejkę. Wcześniej zobaczyłem wchodzącego w podobny sposób A, który po prostu przekonał ochronę, że jest ważny.

Cała kolejka to widziała i było mi trochę głupio, ale nikt głośno nie protestował, na pewno sobie jednak pomyśleli. Przypomniało mi się, jak J (inna J, osoba dyrektorska) powiedziała mi, że ona sama zawsze stoi w kolejkach. Powiedziała to, proponując mi jednocześnie, że mnie wpuści na inne wydarzenie tylnymi drzwiami. Wtedy też skorzystałem z propozycji.

I chciałbym napisać, że obiecuję poprawę i proszę cię ojcze o rozgrzeszenie, ale znam siebie i niczego nie obiecuję.

W willi było tak tłocznie, że nie dało się nic zobaczyć. Żałowałem trochę, że nie olałem targów w willi, bo wtedy bym im dopiero pokazał. Wszystko zlewało mi się w immersyjną instalację z pawich piór i kolorowych obrazków. Nigdy nie byłem w escape room, ale tak je sobie wyobrażam. Oczywiście z nutką autokrytycyzmu, bo były też prace uświadamiające, że bomby lecą z nieba, a w Wenecji leje się prosecco. I jak ty się z tym czujesz, kolekcjonerze? Może o tę właśnie pracę powinieneś powiększyć swój zbiór? Słyszałem cmokanie, że to to, to jest coś ważnego.

Przysiadłem się do Z na parapecie. W pierwszym zdaniu pomyliłem jej pracę z pracą innej artystki (przecież wiem, kto zrobił jajo!), żółta kartka. Zażartowałem – ale trochę na poważnie – że chyba przesadziliśmy z tym budowaniem zainteresowania sztuką. Że może powinniśmy zacząć ludzi do sztuki zniechęcać. Publicznie mówię to w żartach, ale w głębi serca (w sercu głębi, jak by powiedziała Miranda July) w to wierzę.

„Dwutygodnik” puścił ostatnio numer tematyczny o kulturze dostępnej i stracił we mnie czytelnika już przy pierwszym akapicie. Pamiętam jak przez mgłę badania, z których wynikało, że bestseller Thomasa Piketty’ego przeciętny czytelnik odkładał po pięciu stronach. Chociaż co do zasady, oczywiście się z dostępnością dla wszystkich zgadzam. No i niech kupują, nawet jeśli nie czytają, i niech oglądają Solo Show.

Coś mi jednak podskórnie mówi, że jak coś jest zbyt dostępne, to traci na atrakcyjności. Marzy mi się kultura dostępna, ale TYLKO DLA MNIE. Czytam właśnie nową książkę Mirandy July i wcale mnie nie podnieca, że tysiące ludzi czytają ją w tym samym momencie co ja. Wolę tkwić w przekonaniu, że July napisała „All Fours” specjalnie dla mnie. Każde zdanie z myślą o mnie.

Ale utożsamiam się też z dowcipem Woody’ego Allena, który (jako bohater jednego ze swoich filmów, chyba „Annie Hall”) twierdził, że nie chciałby być członkiem klubu, który przyjąłby do swego grona kogoś takiego jak on sam. Nie wiem, czy ten żart jest w tym miejscu adekwatny, ale może mój stosunek do dostępności i jednoosobowego czytelnictwa jest trochę bardziej skomplikowany.

Swoim gadaniem o zniechęcaniu do sztuki wywołałem oburzenie Z, bo przecież w Paryżu można się dosiąść do przypadkowej osoby na przystanku autobusowym i pogadać o sztuce, a u nas nie. Druga żółta kartka. A na koniec, wstając z parapetu nadepnąłem na jej seledynowy but – to już była kartka czerwona. Przepraszałem, ale chyba bez przekonania. Bo – ona już to dawno zauważyła – mam tendencję do deptania po kobietach. To nieprawda, jeśli już, to depczę po równo, także po mężczyznach i wszystkich pozostałych siedemdziesięciu genderach. Przyznaję za to uczciwie, nie znam się na piłce nożnej, więc nie jestem pewien, czy mam praw używać sportowych metafor.

Być może coś w willi ominąłem, bo chodziłem po omacku i szybko, ale robiłem co mogłem, tyle, na ile pozwalały mi okoliczności i własne ograniczenia. Podejrzewam, że coś ciekawego było w wystawie Cipriana Muresana, jego wystawy są zazwyczaj ciekawe, ale w tym zamieszaniu nikt nie czytał opisów. Wyglądało konceptualnie, postanowiłem nadrobić to w domu, biorąc ze sobą kartki A4 z tekstem. RIP. Obejrzałem nawet rzeźby Althamera w ogródku, leżące w trawie i wpatrujące się w niebo, i młodzież leżącą w trawie obok nich z kieliszkami prosecco.

I jeszcze O, która stała w kolejce, bo jej nikt nie chciał wpuścić bokiem, chociaż próbowała, opowiedziała mi, że Allan Starski nakleił na ścianach willi tapety, gdy kręcono tu jakiś film, i wytłumaczyła, jak rozpoznać, gdy ściana jest malowana na potrzeby kinematografii. A kto inny ujawnił, że willę można kupić za 60 milionów. Wszyscy obecni przy tej kwocie przytaknęliśmy, że willa na pewno jest tyle warta. Bo to właściwie nie willa, to prawie pałac.

Wychodząc, zahaczyłem o M, która stała w kolejce i była w dobrym nastroju, może nawet cieszyła się, że mnie widzi, obiecałem przyjść na wystawę A, sam z siebie, bo wystawa A mnie naprawdę interesuje. M kolejka wcale nie przeszkadzała. Może jak już odstaniesz swoje, to głupio przyznać, że ci się nie podoba. Wieczorem zadzwoniłem do A (innej A), by jej oznajmić, że wróciłem, i usłyszałem: wiem, jesteś od rana, M mi powiedziała.

Żebrowska w GGM (Dwutygodnik)

Na łamach Dwutygodnika ukazała się moja recenzja wystawy Alicji Żebrowskiej „Tajemnica patrzy”, którą w Gdańskiej Galerii Miejskiej przygotował Jakub Banasiak. Poniżej kilka fragmentów:

Jeśli ktoś do tej pory o Żebrowskiej pamiętał, to raczej kojarząc ją ze sztuką krytyczną, głównie za sprawą książki Izabeli Kowalczyk „Ciało i władza” z 2002 roku. Jej prace znalazły się też na głośnej wystawie „Antyciała” w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie (1995), którą przygotował artysta Robert Rumas. Pokazaniu filmu „Narodziny Barbie” próbował zapobiec wtedy sam dyrektor CSW Wojciech Krukowski, przez co zrobiło się o Żebrowskiej głośno.

Banasiak pisze, że z dorobku artystki wybrano „zaledwie kilka filmów, które zinterpretowano zgodnie z hegemonicznymi dyskursami transformacyjnej historii sztuki – jako «feministyczne» i «krytyczne»”. Można się spierać, czy akurat te dyskursy były wówczas w mainstreamie, z pewnością jednak naturalne jest, że proces uhistorycznienia rządzi się swoimi prawami. Zapamiętano prace, które były w tym czasie najgłośniejsze, pojawiały się na przełomowych wystawach („Antyciała”), wpisywały się w mody intelektualne (Kowalczyk). Na pewno prace Żebrowskiej uczestniczyły w naszej małej polskiej wojnie kulturowej. Zgodnie z wolą artystki czy wbrew niej świetnie się w te konflikty wpisywały, więcej – grały w nich często główne role.

Sama Żebrowska w polu sztuki krytycznej chyba nigdy nie czuła się dobrze. Tłumaczy, że każda dobra sztuka powinna być krytyczna, więc ten termin jest uzurpacją. Termin jaki jest taki jest, dziś już opisuje zjawisko historyczne. Wypowiedzi Żebrowskiej bywają niespójne. Bo jak zrozumieć fakt, że autorka jednej z pierwszych prac o transpłciowości w polskiej sztuce straszy, że gdy opozycja wróci do władzy, zastąpi flagę biało-czerwoną tęczową? I jednocześnie wcale nie odrzuca feministycznych interpretacji swoich prac.

Banasiak proponuje pewne wyjście z tego galimatiasu. Wczesną twórczość Żebrowskiej interpretuje za pomocą różnorodnych duchowych inspiracji właściwych epoce. W wywiadzie na łamach „Szumu” (nr 32, 2021) artystka określa się jednak jako agnostyczka. Pytana o New Age, kosmologię, alchemię czy astrologię, odpowiada: „Wszystkie te wątki interesowały mnie jako część ogólnoludzkiego dorobku kulturowego”. 

Mam wrażenie jednak, że Żebrowska była i jest o wiele bardziej skomplikowaną postacią niż wynikałoby z jej obrazu, który wyłania się z wystawy w Gdańskiej Galerii Miejskiej. Ta skupia się, jak wspomniałem, wyłącznie na jednym z rozdziałów jej twórczości, celowo pomijając część dorobku. Wybór prac z lat 90. jest jednostronny. Nie obejmuje kilku ważnych dzieł z tego okresu, na przykład głośnej wideoinstalacji „Grzech pierworodny” (1994), w której artystka reinterpretowała historię z Księgi Rodzaju. To w niej pojawiały się sceny masturbacji sztucznym członkiem, wypluwania guzika przez waginę, no i „narodziny Barbie”. Za pomocą duchowych poszukiwań nie dałoby się też z pewnością zinterpretować filmu „Z matką” (z cyklu „Załatwianie się”) z 1993 roku czy filmu „Czy możesz to wziąć do ręki?” z 1997 roku, rodzaju sondy ulicznej, w której artystka konfrontowała przechodniów z zabawkami z sex shopu.

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

Primrose

Co z takim osłem począć? Niby to portret konkretnego osła – to wiem, ale jakby pochodził z kreskówki, zwłaszcza jego nogi zakute w różowy gips wydają się kreskówkowe. Czy w ogóle o takiej sztuce wypada pisać?

I nie, nie chodzi mi o wojnę w Ukrainie, ani o Gazę, ani o to, jak ma się Met Gala do Gazy (wiadomo, nie wypada). Chodzi mi tylko i wyłącznie o to, co sobie ludzie pomyślą. Jaki osioł jest, każdy widzi. Wysłałem zdjęcie J., odpisała, że to piękna rzeźba. A mogła napisać „wtf”, bo pewnie tak pomyślała, mogła napisać „wtf”, ale po co. Pewnie nie chciała mi robić przykrości. Zastanawiałem się przez chwilę, jak na zdjęcie rzeźby osiołka z nogami w gipsie zareagowałaby A., ale jej jednak nie wysłałem. Mam z J. i A. zupełnie inne relacje. J. wysyłam zdjęcia mojego śniadania na talerzu z wzorem w kwiaty, A. – gdy spotkam na swojej drodze zdechłego szczura. I w obu wiadomościach właściwie chodzi o to samo.

Od kilku lat nie byłem w Kanadzie i ten osiołek z nogami w różowym gipsie był pierwszym dziełem sztuki, jakie spotkałem w Toronto. Stoi na niewielkim skwerku tuż obok miejsca, w którym mieszkamy z M. Powoli poznaję okolicę, sklepy, bary i najbliższe kino, i osła.

Osioł jest nienaturalnie duży, odlany z brązu. Jego autorka, Myfanwy MacLeod mówi, że to parodia pomników konnych. MacLeod specjalizuje się w rzeźbach przerośniętych zwierząt. Jeśli gdzieś spotkacie wróbla wielkości słonia, to z dużym prawdopodobieństwem właśnie jej dzieło. W 2010 roku dwa takie wróble stworzyła z okazji igrzysk olimpijskich w Vancouverze, stąd ją znam, bo kiedyś mieszkałem w okolicy tych wróbli. Razem z wróblami i wielbłądem („The Lady”, 2017) osiołek tworzy zwierzęcą trylogię. Wróble nie robiły na mnie żadnego wrażenia, a osiołek mnie zaintrygował. Może to przez ten różowy gips. Nigdy wcześniej nie widziałem osła z nogami w gipsie. A  na tej rzeźbie, na jej różowych podporach, każdy może się podpisać. Ktoś napisał na przykład „Free Palestine”, ktoś inny – „We all die someday”, dodając serduszko i rysunek twarzy osiołka.

Inspiracją dla tej rzeźby był news z Wielkiej Brytanii. W 2012 roku osiołek, a właściwie oślica o imieniu Primrose stała się kilkudniową sensacją. Nagranie pokazujące, jak bryka w różowym gipsem na przednich nogach obiegło świat i się rozwiralowało na całego. Primrose potrzebowała gipsu, bo urodziła się przedwcześnie i jej przednie nogi nie potrafiły utrzymać ciężaru jej powiększającego się ciała. Groziło jej kalectwo. By ją uratować, weterynarze przez kilka tygodni codziennie zmieniali jej gipsowy opatrunek. MacLeod newsa puszczanego na koniec wiadomości ku pokrzepieniu serc, tuż przed sportem i pogodą, przekuła w rzeźbę z brązu.

Być może tego osiołka już dawno zjedliśmy w salami (spoiler alert, tak kończy bohater filmu Skolimowskiego), ale rzeźba istnieje, w dodatku po drugiej stronie oceanu od miejsca, w którym urodziła się Primrose. Jest w tym coś bardzo kanadyjskiego, by postawić pomnik osła, któremu minęło pięć minut sławy.

Wzruszyć się osiołkiem – to krępujące. W pierwszym odruchu trzeba się przed tym obronić, zdusić. A potem, niestety, po tym pierwszym przełknięciu śliny, tych emocji nie da się odtworzyć. Poza tym „wzruszać”, „wzruszenie” to jakieś okropne, brzydkie słowa, lepiej o tym zjawisku opowiadać naokoło. Wolę, gdy mówi się, że coś ciebie dotknęło, że coś cię dotyka do głębi, i nie chodzi przecież o wymacanie prostaty, ale może chodzić też o właśnie o to.

W pierwszych dniach w Toronto miałem kilka takich dotknięć, które wzięły mnie z zaskoczenia, niespodziewanie. Nie byłem na nie gotowy. Najpierw w księgarni w dziale „canadiana” zdjąłem z półki książkę dedykowaną Terry’emu Foksowi. Znam dobrze jego historię, wiedziałem, po co sięgam. W 1980 roku, roku mojego urodzenia, Fox był już pełnoletni i nie miał jednej nogi, amputowali mu ją, bo miał raka. Przed chorobą grał w koszykówkę. Ze sztuczną nogą zaczął biegać. I szybko tak się rozbiegał, że postanowił przebiec całą Kanadę od Atlantyku, do Pacyfiku. Mieszkał niedaleko oceanu, w Burnaby, obok Vancouveru. Więc po zamoczeniu nogi w Saint John, biegnąc na zachód, wracał do domu. Pokonywał maraton dziennie. Na początku, nikt o nim nie słyszał, ale z dnia na dzień coraz więcej osób (i mediów) interesowało się Maratonem Nadziei. Pokonał tylko dwie trzecie trasy, bo miał nawrót raka, w okolicach Thunder Bay w Ontario musiał zejść z trasy, kilka miesięcy później zmarł, a nad jego pogrzebem przeleciały myśliwce. „Forresta Gumpa” nakręcono wiele lat później.

W każdym razie Terry Fox ze swoimi kręconymi włosami (wcześniej miał proste, kręcone odrosły mu po chemioterapii) to bardzo kanadyjski bohater, poza Kanadą nikt o nim nie słyszał, stawiają mu tu pomniki i nazywają szkoły jego imieniem. I dzisiaj mnie dotknęło, jak zobaczyłem tę książkę, w której różne osoby go wspominają z okazji 40 rocznicy Maratonu Nadziei. Na 25 stronie jest zdjęcie małego dziecka siedzącego na podłodze w jakimś muzeum i wpatrującego się w sztuczną nogę Terry’ego w gablocie. A zaraz potem kanadyjski muzyk Tom Cochrane, wspomina, jak zobaczył biegnącego Terry’ego w 1980 roku, gdy wracał autostradą ze swym bandem z koncertu w Winnipeg. Kilka lat później napisał o tym – jak twierdził – katartycznym doświadczeniu piosenkę:

rain streaming down early one morning
all down the windowsill there was no warning
traffic stopped what was this
a one-legged boy running like a ghost in the mist

I stałem przed regałem z książkami, i czułem się dziwnie. Książkę oczywiście kupiłem.

Ale chwilę później byłem w Toronto City Hall, bo to ciekawa architektura, a nigdy nie widziałem na własne oczy, coś między Brasilią Niemeyera i budynkami ONZ. Na zdjęciu na stronie 48 książki „Forever Terry. A Legacy in Letters” Fox, który właśnie dobiegł do Toronto, ma w tle właśnie półokrągłe wieże nowego ratusza. W kadrze nie zmieściła się rzeźba Henry’ego Moore’a, którą zamówił u niego architekt Viljo Revell, i która wzbudziła w swoim czasie kontrowersje, głównie z uwagi na jej koszty. To od tej rzeźby zaczęła się relacja Moore’a z Toronto i sporo jego rzeźb można tu zobaczyć.

Widziałem, że ludzie wchodzą do środka ratusza, więc też wszedłem. Zapytałem ochroniarza, czy mogę się rozejrzeć. Mogłem, musiałem tylko przejść przez kontrolę jak na lotnisku. I tam obok innych torontońskich artefaktów natknąłem się na kapsułę czasu, zamkniętą 1 maja 2000 roku, więc już dobre parę lat temu. W środku kryje teksty i rysunki dzieci, plakieta wymienia je wszystkie z imienia i nazwiska.

Te dzieci są młodsze ode mnie o jakieś dziesięć lat, dziś są ją po trzydziestce. Ale wyobraziłem sobie ich jako starszych, bo mają się spotkać w 2050 roku i wspólnie otworzyć kapsułę. W tekście określono ich jako senior citizens. I sprawdzą, czy im się życie zgodziło z ich wyobrażeniami. Zakładam, że nie, że to otwarcie kapsuły wcale przyjemne nie będzie. Na pewno nie dla wszystkich. I każdy zobaczy siebie sprzed lat, to dziecko, autora rysunku czy opowiadania, jako obcą osobę, z którą nie będzie potrafił się utożsamić. Jak Annie Ernaux, gdy sięga po swoje stare dzienniki. To dziecko to ja? W każdym razie coś mnie dotknęło przy tej kapsule, i to szybko, od razu; musiałem naprawdę głęboko przełknąć ślinę, bo byłaby katastrofa w ratuszu. To jakieś atawizmy, te nagłe przypływy, które nachodzą nie wiadomo z której strony.

A wieczorem byliśmy z M. w kinie na filmie z Ryuichi Sakomoto grającym samotnie swoje utwory na fortepianie przez półtora godziny. Poza nami na sali był tylko jeden widz, więc koncert był bardzo prywatny. I wcale mnie nie wzruszał, chociaż wiedziałem, że to ostatni koncert Sakamoto przed śmiercią i że oglądam kogoś, kto już umarł, którego już nie ma (jak Roland Barthes patrzył na zdjęcie – o ile się nie mylę – Napoleona). Raczej co jakiś czas wymieniałem z M. żarty, po cichu, a niektóre fragmenty tego filmo-koncertu przespałem, bo w kinie było ciepło. Ale później, z powrotem w domu, obejrzałem q&a z reżyserem, który okazał się synem zmarłego kompozytora. I chociaż mówił bardzo dorzecznie, bez nostalgii, bez płaczu, gdy włączyłem „Merry Christmas Mr Lawrence”, coś mnie znowu dotknęło. I zostało ze mną przez chwilę.

No więc codziennie przechodzę obok Primrose, bo jest niedaleko, po drodze do Tokyo Sushi, gdzie pracuje starsza pani, którą podsłuchałem, jak zapytała siedzącego w pojedynkę chłopaka: Zawsze przychodzisz sam, wszystko u ciebie ok? To się nazywa kontakt z klientem! Powiedział, że wszystko u niego jest perfect ze sztucznym uśmiechem i wrócił do swojego telefonu. Poza tym przeczytałem książkę Sigrid Nunez i ten pies, co nawet jest na okładce, tytułowy przyjaciel, na końcu umiera śmiercią naturalną. Od początku wiadomo, że umrze, ale nie wiadomo, że będą mu przy tym towarzyszyły motyle.

Cochrane, ten od piosenki o Terrym jako jednonogim duchu, twierdzi, że gdy go zobaczył przez okno samochodu, w deszczu, doznał olśnienia. Jego własne życie wydało mu się nagle bezproblemowe. Może to rola świętych, jak Terry, by nam o tym przypominać. Może też o tym przypomina Primrose, która też – jak Terry – miała problemy z nogami, ale była tak pełna energii, że media przezwały ją wonkey donkey. No a Terry też był na pewno trochę wonkey ze swoją jedną nogą.

Wracam też do nagrania osiołka Primrose, tego żywego, prawdziwego, czasem kilka razy dziennie. Jest ciekawszy niż rzeźba. Ale gdy mijam tę rzeźbę, to filmik sam mi się już wyświetla w głowie i mnie dotyka. Więc warto było odlać Primrose w brązie. I obiecuję sobie, że kupię wreszcie mazak i się podpiszę na różowym, chociaż wyblakłym gipsie. Ale to przecież artystka, Myfanwy MacLeod, te dotknięcia zaprojektowała, wymyśliła. To działa.

Próbowałem się dowiedzieć, czy Primrose jeszcze żyje, ale niczego nie znalazłem. Sprawdziłem tylko, ile lat żyją osiołki – średnio 33 lata, jezusowo. Więc, jeśli nie jest salami, może gdzieś, na jakiejś farmę dla osiołków Primrose gryzie trawę i, jeśli okaże się osiołkiem długowiecznym, dotrwa do otwarcia kapsuły.