W „Gazecie Wyborczej” polecam wystawę Jimmiego Durhama w Muzeum Sztuki w Łodzi.
Ta wystawa to kpina z muzeów historii naturalnej, w których wciąż króluje sztuka taksydermii – wypchane zwierzęta, często zatrzymane w efektownych pozach, pokazuje się tam w ich „naturalnym środowisku”, czyli sztucznych dioramach. Podczas takiego muzealnego safari można podejść do nich całkiem blisko i spojrzeć prosto w ich szklane oczy.
Na wystawie Jimmiego Durhama w Muzeum Sztuki w Łodzi jest biało, aseptycznie. Panuje podniosła cisza. Jeśli szukać naturalnego środowiska pokazywanych tu zwierząt, byłby to świat mitów i duchów.
Punktem wyjścia cyklu „Boże dzieci, poematy” były prawdziwe czaszki, którym artysta dorobił nowe, rzeźbiarskie ciała. Pisze: „Ponieważ posługuję się prawdziwymi kośćmi, czuję, że przedstawianie zwierzęcia tak, jak gdyby było żywe, byłoby zbyt lekceważące”. Tytuł wystawy zaczerpnął ze starogreckiego terminu, który określał zwierzęta jako „dzieci Boga” bądź „poematy Boga”.
Większość z nich góruje wzrostem nad człowiekiem. Jeleń szlachetny z pięknym, rozgałęzionym porożem ma ciało hydrauliczne, wystarczyło kilka czarnych rurek. Żubrowi za ciało służy stara szafa. W korpusie koziorożca alpejskiego rozpoznamy odwróconą kołyskę. Dzikowi, maszynie ze złomu, z nozdrzy wystają lufy. Spotykany na północy Skandynawii wół piżmowy to fragment rusztowania z narzuconymi na nie kocami i ubraniami. Ryś euroazjatycki, najmniejsza rzeźba na wystawie, powstał z plątaniny prętów, drucików, sznurka i kolorowych plastikowych rurek. Powinno się im właściwie nadać nowe nazwy: koń drewniasty, baran meblasty, żubr szafiasty.
Asamblaż jest ulubioną techniką Durhama niemal od początku kariery. Ma ona w historii sztuki długą tradycję. Prapradziadkiem tego zwierzyńca mógłby być Pablo Picasso, który kiedyś zestawił ze sobą rowerowe siodełko (czaszka) i kierownicę (rogi), a wszyscy bezbłędnie rozpoznają w nich głowę byka.