Piszę o sztuce i okolicach. Tu – wyłącznie z wewnętrznej potrzeby i dla przyjemności. Komentuję, szybko recenzuję i zamieszczam linki do moich tekstów. Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowych postach mailem, kliknij w "Obserwuj" w prawym dolnym rogu ekranu i podaj swój adres. Pozdrawiam. Karol – ktsienkiewicz@gmail.com, instagram.com/sienkiewicz.karol.ok, twitter.com/krlsienkiewicz
Kilka dni temu na łamach „Gazety Wyborczej” podsumowałem miniony, 2024 rok. Piszę oczywiście o otwarciu nowej siedziby Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, Maszy Potockiej, zmianach pokoleniowych, chaosie, którzy pozostawili po sobie pisowscy nominaci, nowym rozdaniu dyrektorskim, bałaganie z KPO, ale przede wszystkim – o modzie na sztuką współczesną.
Zainteresowanie MSN-em to nie tylko efekt nowości. W ostatnim czasie nastąpiła istotna zmiana. Jeszcze kilka lat temu do muzeów, owszem, ustawiały się kolejki, ale na wystawy klasyków: przywiezionych z Francji obrazów impresjonistów, Witkacego czy Boznańskiej. Dzisiaj obcowanie ze sztuką współczesną stało się rodzajem mody. By tę publiczność zbudować, całe środowisko sztuki współczesnej wykonało ogrom pracy.
Widać to szczególnie podczas Warsaw Gallery Weekendu, corocznego wydarzenia organizowanego przez stołeczne galerie komercyjne na wzór podobnych weekendów galeryjnych w Berlinie czy Londynie. Podczas WGW stołeczne galerie pękają w szwach.
Niektórzy przychodzą nie tylko oglądać. Ostatnia dekada przyniosła niespotykany wcześniej rozwój rynku sztuki w Polsce. Dzięki niemu w Warszawie działa dziś kilkadziesiąt prywatnych galerii. Ale równolegle w dużych miastach pojawia się wiele niekomercyjnych inicjatyw wystawienniczych, oddolnych i często krótkotrwałych, tworzonych przez samych artystów – skale tego zjawiska pokazują lokalne offowe festiwale, takie jak stołeczny Fringe czy Wrocław Off Gallery Weekend.
Do sztuki doszusowali już nawet influencerzy i influencerki, chcący się ogrzać w jej blasku, wciąż jeszcze trochę zagubieni w muzeum.
Jeśli Brytyjczykowi jakaś sprawa ciąży na sercu, może zadzwonić do 1 kanału radia BBC i się swoją „niepopularną opinią” podzielić. Potem dyskutują o niej celebryci zaproszeni do audycji, nazwanej właśnie „Unpopular Opinion”. Dowiedziałem się o tym programie, bo Internet bardzo polubił, że gościli tam Jake Gyllenhaal (tak, ten Jake, który w „Brokeback Mountain” używał śliny jako lubrykantu) i Tom Holland (nie wiem, w czym grał, ale jego dziewczyna patrzy się na mnie czasami z ogromnego plakatu na placu Trzech Krzyży). Gyllenhaal odśpiewywał nawet piosenkę, zachęcającą widzów do dzwonienia: „Come and give us your unpopular opinion, Something up ‘til now that you’ve been scared to say”.
Czasami działam ze swojej dziecięcej przekory, której nigdy nie udało mi się pozbyć. Ponieważ ja nie mam gdzie zadzwonić i gdzie się zwierzyć z kilku swoich niepopularnych opinii, więc zrobię to tutaj, gdzie wprawdzie nikt mnie o to nie pyta, ale też nikt nie chce za bardzo tego czytać.
No więc, nie płakałem w pawilonie Polski na tegorocznym Biennale w Wenecji. Widziałem tam raczej kuratorskie niedociągnięcia i dziwaczne decyzje artystyczno-wystawiennicze. Za wystrój – oryginalnie – odpowiadała Grupa Centrala.
Ukraińska Open Group nie tylko uratowała twarz Polski w Wenecji, ale też skierowała uwagę widzów we właściwym kierunku. Jednak zamiast po prostu wyświetlić w pawilonie filmy „Powtarzajcie za mną”, którym przecież niczego nie brakuje i same w sobie świetnie się na Biennale bronią, postanowiono zamienić wystawę w bar karaoke. Dlatego przed ekranami stanął rząd mikrofonów, zachęcający, by za bohaterami filmu odtwarzać paszczowo odgłosy wojny. Podobno na otwarciu ktoś z tych mikrofonów korzystał, gdy ja zwiedzałem Biennale kilka dni później, nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego stelaże mikrofonów zasłaniają projekcję.
Przyznam też, że będąc na wystawie w ogóle nie odczytałem tego, że pawilon miał być barem. Załapałem, do czego mają służyć mikrofony, ale żadnego baru tam nie widziałem. Porozrzucane metalowe stołeczki bardziej kojarzyły mi się z wędkarstwem niż z wojną, a już najmniej z barem czy karaoke. Ten kuratorsko-wystawienniczy chaos był nieczytelny, zbędny, zaś w kontekście filmów – wręcz infantylny.
Ale odkąd pawilon z wystawą Open Group się otworzył, ciągle słyszałem o skrajnych wzruszeniach, jakie wywoływał, nie obyło się bez płaczu. Kuratorzy i artyści uwielbiają, gdy widzowie płaczą.
Dwa dni później zobaczyłem na ukraińskiej wystawie, tradycyjnie organizowanej w Wenecji przez Pinchuka, nowy film Yaremy Malashchuka i Romana Khimeia „Additional Scenes” (2024), niedługi, kilkunastominutowy. Do udziału w nim zaprosili aktora, który kilka lat temu w filmie „Snajper” zagrał żołnierza na froncie na wschodzie Ukrainy, by później – po rozpoczęciu przez Rosję pełnoskalowej inwazji – wstąpić do ukraińskiej armii naprawdę. Malashchuk i Khimei (w Polsce można było ich oglądać m.in. w Galerii Arsenał w Białymstoku i w warszawskim Piktogramie) zaprosili go, by na przepustce zagrał u nich, cywila. „Additional Scenes” to subtelny film o tym, jak mu to nie wychodzi. Była to zdecydowanie jedna z najlepszych prac, które widziałem w tym roku w Wenecji. I pomyślałem: dlaczego ich nie zaprosić do polskiego pawilonu?
Trochę zazdroszczę innym tego płakania, bo mi kiedyś wyschło źródło (nie płakałem też po papieżu) i nie chce się na nowo otworzyć. Ale reaguję wysypką, gdy płaczu używa się jako miary oceny dzieł sztuki. Ile się nasłuchałem o cieknących łzach, gdy skrytykowałem wystawę Sharon Lockhart w pawilonie Polski kilka lat temu! G, która wtedy pracowała z LS i raczyła mnie obficie historiami o płaczących, przyznała wtedy, że płakała też czytając moją nieprzychylną Lockhart recenzję, więc wyglądało na to, że – jeśli oceniać go kategorią łez – mój tekst był rzeczywiście bardzo dobry.
Tegoroczna „obecność Polski” w Wenecji wydała mi się znowu koślawa, głównie za sprawą konkurencji dwóch wystaw (Ignacy Czwartos i Piotr Bernatowicz nie poddawali się do końca). Nawet gdy oglądałem wystawę Andrzeja Wróblewskiego przy Piazza San marco, z czeluści mojego wewnętrznego słownika wyłoniło się słowo „patałach”, bo pomyślałem: „Te patałachy nie potrafią nawet powiesić obrazów”. Reklamowana w całym mieście ekspozycja przypominała przedaukcyjne wystawt w Desie; ramy i światło reflektorów nie mogły się spotkać, jakby ktoś przykładał magnes odwrotną stroną. Przypuszczam, że ta lampia dezynwoltura nastąpiła już po wernisażach.
Sam pomysł, by Fundacja Staraków pojechała tym razem do Wenecji z Wróblewskim, był trafiony. Ale to zawsze podejrzane, gdy ktoś promuje wystawę zdjęciami robionymi tym samym szerokokątnym obiektywem, którego używają agenci nieruchomości, gdy próbują przekonać, że kawalerka to apartament.
Przewodnikiem po Wróblewskim uczyniono oczywiście oscarowego Andrzeja Wajdę, z wywiadu nagranego w czasie, gdy był już bardzo schorowanym człowiekiem, więc nie miał tej ciekawości, którą odegrał Andrzej Łapicki we „Wszystko na sprzedaż”. Energetycznych braków nie rekompensuje też katalog wystawy, który poza reprodukcjami zawiera kilka cytatów z artysty, jego notę biograficzną oraz tekst Elżbiety Dzikowskiej opiewający działalność Starak Foundation i ich obecność w Wenecji: „Cieszę się, że dzięki naszym wspólnym staraniom Wenecja stała się miejscem, w którym polska sztuka współczesna może przekraczać granice i zyskiwać nowych odbiorców”. Jak zwykle sukces zostaje odklaskany w Polsce, bo Starakowie postanowili działać jak Instytut Adama Mickiewicza i sami wożą do Wenecji nie tylko swoich gości, ale też grupę dziennikarzy.
Jak taka wystawa powinna wyglądać, można się zaś przekonać za ścianą Procuratie Vecchie, gdzie trwa świetnie opracowana merytorycznie, zaaranżowana jak spod igły wystawa Roberta Indiany „The Sweet Mistery”.
Przy okazji wyspowiadam się, że boli mnie serce, gdy widzę odkrywanie twórczości Bożenny Biskupskiej. (Zdążyłem się już zorientować, że ta moja opinia aż tak niepopularna nie jest.) Tegoroczny renesans artystki sprawia, że przez kilka następnych miesięcy będę omijał Wrocław, do czasu, aż Biskupską w Pawilonie Czterech Kopuł zastąpi Pinińska-Bereś. Nie mogę zrozumieć, jakim cudem te rzeźbiarskie zombiaki, do tego w hurtowych ilościach, wyszły z grobów. Jakby ktoś chciał udowodnić, że my też mamy swą Ludwikę Ogorzelec. Przy czym to Biskupska w latach 80. reprezentowała PRL w Wenecji.
I jakby ktoś pytał, mam się świetnie, odkąd mi ich podpowiedział algorytm Spotify, do ścieżki dźwiękowej mojego życia wszedł Universal Togetherness Band. „More Than Enough” słuchałem na okrągło przez całe Boże Ciało, nie wychodząc z domu. Są dwa dni w roku, gdy nie wychodzę z domu pod żadnym pozorem: w Boże Ciało i – nie mając oczywiście nic przeciw WOŚP – w finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. I to jest dopiero niepopularna opinia!
Większość pawilonów narodowych zajęły wystawy istotne głównie dla owych narodów. Reprezentująca Ukrainę Open Group chciała, by nad Arsenale przeleciał największy samolot na świecie, An-225 Mrija (jedyny egzemplarz należy do linii ukraińskich). Ładunkiem samolotu miała być zapisana cyfrowo lista wszystkich ukraińskich artystów. Samolot jednak nie przeleciał, autorzy pozostawiają lot w warstwie „legendy”. Ostatecznie dyskutują sami ze sobą.
Na tym tle świetnie wypadła rzeźba Romana Stańczaka „Lot” w Pawilonie Polskim. Stańczak to rzeźbiarz z krwi i kości. W Wenecji spełnił swe stare marzenie – przenicował samolot. Rzeźba ustawiona w białym wnętrzu jest jednocześnie makabryczna i hipnotyzująca. Nawet jeśli niektóre typowo polskie konteksty pracy Stańczaka nie są dla wszystkich czytelne, to stworzył on niezwykle nośną, uniwersalną metaforę. I to zostało zauważone. Dawno w Pawilonie Polskim nie mieliśmy tak mocnej pracy.
Teresa Margolles
Kontrowersje wzbudził zaś szwajcarsko-islandzki artysta Christoph Büchel, ten sam, który – reprezentując Islandię na Biennale przed czterema laty – przekształcił były katolicki kościół w meczet. Büchel na nabrzeżu obok Arsenale ustawił wrak statku. To statek, na którym w 2015 r. w wyniku jednej z największych tragedii na Morzu Śródziemnym zginęło kilkuset uchodźców z Afryki, zamkniętych w luku w momencie, gdy statek szedł na dno. Przeżyło zaledwie 28 osób.
Po wydobyciu wraku pod koniec 2016 r. ówczesny włoski premier Matteo Renzi proponował przewiezienie go do Brukseli. Potem zastanawiano się nad tym, by stał się ruchomym pomnikiem. Büchel niestety nie do końca przemyślał kontekst weneckiego Biennale, które czasem przypomina park rozrywki. Pozostawiony bez komentarza, ustawiony tuż obok kawiarni wrak zlewa się z otoczeniem. Większość zwiedzających go nie zauważa, inni robią sobie na jego tle selfie. W efekcie powstaje wrażenie niestosowności. Jakby Büchel zbyt mocno uwierzył w sztukę i jej instytucje – w to, że on, artysta, jest w stanie powiedzieć tu coś na miarę kilkuset istnień. Wenecja znowu bierze górę.