Krzyż i klątwa

krzyz1

„Dziękuję, że pan tu stoi”, starsza kobieta przechodząca Krakowskim Przedmieściem na sekundę przerywa moją rozmowę z Danielem Rycharskim i odchodzi w kierunku Starówki. Stoimy pod Pałacem Prezydenckim. Daniel trzyma w ręku wysoki, drewniany krzyż. Ma za sobą pałac, konny pomnik księcia Józefa Poniatowskiego dłuta Thorvaldsena i tzw. tymczasowy pomnik smoleński – tablice z nazwiskami ofiar katastrofy, postawione tu przez PiS. Kobieta, która dziękuje Danielowi, prawdopodobnie łączy jego obecność właśnie z katastrofą, żałobą i późniejszą walką obrońców krzyża.

Gdy jakiś czas później Daniel niesie krzyż na ramionach Traktem Królewskim w kierunku CSW, a ja odprowadzam go kawałek, do stacji metra, zaczepia nas inna kobieta. Pyta o krzyż, kto go wyrzeźbił, czy ciężki, co to za drewno, że takie jasne. Daniel opowiada, że to krzyż pojednania, że zrobił go z gałęzi drzewa, na którym powiesił się homoseksualista. „Bardzo ciekawe”, odpowiada kobieta.

Obecność Rycharskiego pod Pałacem Prezydenckim to rodzaj prowokacji. Jakby celowo chciał wprowadzić przechodniów w błąd. W tym miejscu stał kiedyś inny krzyż i co jakiś czas się pojawia przy okazji miesięcznic smoleńskich. Krzyż Rycharskiego, chociaż podobny, jest zdecydowanie odmienny, to krzyż LGBTQ+. Bo kto powiedział, że krzyż reprezentuje jeden, spetryfikowany kościół i jedną ideologię? W tym krzyżu jest pewna sprzeczność. Bo czy to nie Kościół jest największą siłą homofobiczną w Polsce? Czy jednocześnie to nie wśród kleru odsetek homoseksualistów jest większy niż wśród reszty społeczeństwa? Czy dla homoseksualistów rzeczywiście jest miejsce w Kościele Katolickim? Kto ma się tu z kim pojednać?

Gdy rozmawiam z Danielem, mam wrażenie, że sam ma coraz większe wątpliwości. Chciał by jego krzyż stał się częścią ekumenicznej drogi krzyżowej, by zorganizowała ją grupa Wiara i Tęcza, ruch homoseksualistów wewnątrz Kościoła, do którego należał. Wiara i Tęcza chce zmieniać Kościół od środka. Drążyć jak kropla drąży skałę. Wydaje mi się to naiwne, katakumbowe, stawiają się w roli ofiar. Wiara i Tęcza to dosyć tajemnicza, podziemna wręcz organizacja.

Zresztą propozycja Rycharskiego została odrzucona. Artysta wśród gejów katolików jest trudny do zaakceptowania. Zamiast drogi krzyżowej wziął więc krzyż z biało-czerwonej wystawy „Późna polskość”, na którą go przygotował, i wyszedł z nim ulicami Warszawy, by stanąć przed Pałacem Prezydenckim. Tu krzyż stał się przekorny. Taki homo-krzyż, naznaczony dramatem, jest jak kukułcze jajo. Ostatecznie do zaakceptowania chyba jedynie w galerii. Na ulicy dla zwykłych przechodniów nie różni się bardzo od innych krzyży, jego treści są trochę ukryte. By się wyróżniał, Rycharski musiałby go jakoś tęczowo przyzdobić.

klatwa1

W niedzielę byliśmy z Gunią na „Klątwie”. Trwało oblężenie Powszechnego – sami protestujący tak nazywają swoje protesty, które dzień wcześniej zamieniły się w pokaz agresji. W niedzielę się głównie modlili i gdy różaniec w ręce brali młodzi, całkiem nieźle zbudowani chłopcy w ciemnych okularach, wyglądało to nawet malowniczo. Inni zasłaniający twarze wyglądali już bardziej groźnie. Rozmodlone siły narodowe.

Zanim dostaliśmy się na spektakl, dwukrotnie sprawdzano nam bilety, a przed wejściem na widownię przeszliśmy kontrolę wykrywaczem metali. Nawet w kawiarni wszystkie napoje wydawane są w papierowych kubkach – też ze względów bezpieczeństwa. Przez cały spektakl widownię obserwują zaś ochroniarze, chyba w oczekiwaniu na jakieś wybryki, każdy czuje się więc trochę podejrzany. Wszystko to jednak sprawia, że oglądając „Klątwę”, ma się wrażenie, że spektakl rozlewa się ze sceny i sięga daleko poza nią. Rzeczywistość pukająca do drzwi teatru uwiarygadnia przekaz „Klątwy”, chociaż podejmowane problemy są aż nadto znane.

Spektakl odbywa się w atmosferze narodowo-katolickiego terroru. Wszak „Klątwa” – i ta Wyspiańskiego, i Frljicia – to sztuka o katolickim szantażu. U Wyspiańskiego sam żyjący w grzechu ksiądz, winą za suszę w wiosce obarcza grzechy swych parafian. U Frljicia kler też ma swoje na sumieniu – od molestowania nieletnich, po ograniczanie praw kobiet. Dość powiedzieć, że JPII zostaje nazwany „obrońcą pedofili”. Niebezpodstawnie.

Sztuka rozgrywa się jednak na kilku płaszczyznach – gdzieś w środku są szczątki dramatu Wyspiańskiego, wokół jego dramatu rozgrywa się sam teatr, z aktorami, reżyserem, nieustannym debatowaniem o sensach, tu sztuka zaczyna mieszać się z rzeczywistością, aktorzy są sobą, z imienia i nazwiska, a teatr staje się płaszczyzną dyskusji i auto-wiwisekcji, o uwikłaniu reżysera, o sprzecznościach, z którymi muszą mierzyć się aktorzy. W wielu momentach aktorzy wysyłają krytyczne uwagi w stronę reżysera (ale to przecież wciąż jego sztuka) – że zrobił radykalne przedstawienie i wyjechał do Monachium, robić kolejne, za dobrą kasę; że zaangażował się w festiwal Malta, który nie tak dawno, pod naciskiem poznańskich biskupów, ocenzurował spektakl „Golgota Piknik”. Żeby zrobić laskę kukle papieża, trzeba też zbrukać zdjęcie reżysera.

Ale jest jeszcze jedna płaszczyzna „Klątwy” Frljicia, w warstwie pozawerbalnej, zwłaszcza w tych wielu momentach, gdy spektakl zamienia się w rodzaj performansu, operuje obrazami i gestami, tu już jest po prostu mowa o Polsce i nikt nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Gdy w pierwszej scenie aktorzy dzwonią do Bertolta Brechta, słyszą, że powinni się raczej odezwać do JPII, zadzwonić do Watykanu.

Gunia co chwilę powtarzała „O Jezu”, bo co raz na scenie działo się coś co najmniej transgresywnego albo napięcie rosło w oczekiwaniu na to, że coś takiego się zaraz wydarzy. Ale sceny, które w opisach brzmią obrazoburczo, na żywo w teatrze wypadają komicznie. Inaczej byłoby to nie do zniesienia. W każdym razie ja skręcałem się ze śmiechu. I chyba nigdy się tak dobrze nie czułem w teatrze.

I krzyży tu też pod dostatkiem. Jeden całkiem spory dominuje nad sceną, aż pod koniec jedna aktorka powala go za pomocą piły motorowej. W momencie, gdy krzyż upada, rozświetla się orzeł w tle ułożony z żarówek. A jak wiemy, od krzyża do orła całkiem niedaleko. Wiszą sobie razem nad każdą szkolną tablicą. Kiedy indziej złożone na komendę krzyże zamieniają się w rękach aktorów w karabiny, którymi rozstrzeliwują widownię. Żyjemy w krzyżowym szantażu.

krzyz2

Ścięcie krzyża nie przynosi żadnego oczyszczenia ani ulgi. A jeśli już, to na krótką chwilę, bo zaraz potem dyrektor teatru, już po oklaskach, poza spektaklem, prosi widownię, by dla własnego bezpieczeństwa opuściła budynek tylnym wyjściem. To powalenie krzyża jest czystym odreagowaniem. Jak pamiętamy z oświęcimskiego żwirowiska, w Polsce w miejsce jednego usuniętego krzyża wyrasta sto nowych. Oczywiście nie krzyż jest tu problemem, nie wiara, lecz grzechy Kościoła, to, co ten krzyż może sobą reprezentować. Z krzyżem i okrzykami „Christus Rex” nacjonaliści atakują teatr i wznoszą antydemokratyczne hasła (dosłownie żądają skończenia z demokracją). Krzyż wielokrotnie stawał się narzędziem politycznego nacisku i elementem politycznej gry. No a geje słyszą od księży, że muszą nieść ten swój krzyż.

Ja żadnego ciężaru związanego z moją orientacją nie czuję. Ale już Daniel trochę się wczoraj nadźwigał.

W obronie śmichów-chichów

 

DSC04502
Dyskutanci: Igor Stokfiszewski, Andrzej Draguła, Ewa Gorządek, Iwo Zmyślony, Katarzyna Kasia

Obudziłem się dzisiaj z dosyć dziwną myślą, że wolę, jak się mnie obraża, niż jak mi się prawi morały. Bo jak ktoś cię obraża, to możesz się odwinąć, obrazić ostentacyjnie, obrazić po cichu, demonstracyjnie zignorować, wsadzić kwiat w lufę itd. Gdy ktoś ci prawi morały, możesz to albo zlekceważyć, albo się ukorzyć. Nie wiadomo co gorsze. Moralizatorstwo jest jedną z najmniej efektywnych strategii.

Wczoraj spora widownia zebrała się na dyskusji „Psucie językiem sztuki”, którą w CSW zorganizowała „Kultura Liberalna”. Tytułowe psucie to teza z kilku tekstów Iwona Zmyślonego, członka redakcji „Kultury Liberalnej”, któremu bardzo zależy, by z jego tezami dyskutowano. Mam nadzieję, że doznał wczoraj pewnej satysfakcji. I ja też miałem małą satysfakcję, bo okazało się, że jednak ktoś mnie czyta. Co jakiś czas powracałem w dyskusji – nawet jeśli jako ten czarny, psujący charakter, czasami w parze z Kubą Banasiakiem.

Mówiąc skrótowo, teza Zmyślonego jest taka, że świat sztuki jest mało życzliwy – wobec siebie nawzajem oraz wobec Innego (w roli Innego występuje zaś skrajna prawica i Kościół Katolicki), a ponieważ słowa mają moc sprawczą (chociażby mogą zrażać i obrażać), będziemy się tylko antagonizowali (lewica versus prawica). Za przykład posłużył m.in. mój niedawny wpis o nieprzyznaniu środków na kolekcje muzeów sztuki współczesnej, w którym pisałem o „środkowym palcu ministra” oraz jego „obrażonych” ekspertach. Zmyślony jakby nie zauważał, że jesteśmy w defensywie.

Dyskusja poszybowała w wielu kierunkach. Było o różnicach aksjologicznych (krucyfiks w muzeum i krucyfiks w kościele), edukacji i klasowości, o tym, czy muzeum jest obszarem eksterytorialnym, a nawet o tym, jak wykorzystać puste sale katechetyczne przy kościołach (skoro religii od 25 lat uczy się w szkołach). Rozmowa nie oddawała jednak gorącej atmosfery, która poprzedziła ją na Facebooku, i wielu się zawiodło. Liczyliśmy jednak na jakieś fajerwerki.

Zmyślony powtórzył swe postulaty, by „różnić się pięknie”, zrezygnować z hejtu, wspominał swoje teksty ostatnie i dawniejsze („trzy lata temu!”). Apelował, by kontrolować język, niezależnie od medium – od recenzji, po Facebook.

Naprawdę wspomniał Facebook, co bardzo mnie zdziwiło, bo to akurat Zmyślony ostatnio swym facebookowym językiem i zachowaniem przeczył własnym postulatom i bynajmniej swego języka nie kontrolował. Właśnie z powodu facebookowych potyczek postanowiłem w CSW głosu nie zabierać, by przypadkiem nie sprowokować niepotrzebnych kłótni. Zresztą pod koniec dyskusji Zmyślony niebezpiecznie zbliżał się do rachunku krzywd własnych. Aż przypomniał mi się film „I kto to mówi 2”.

Na szczęście Igor Stokwiszewski zwrócił uwagę na zerwanie „społecznego paktu dialogicznego” właśnie po prawej stronie światopoglądowej i panoszący się obecnie triumfalizm i rewanżyzm, a z drugiej strony na fakt, że to właśnie w sztuce ostatnich lat coraz częściej pojawia się element empatyczny i dialogiczny (przysłowiowe już kredki Pawła Althamera). Ale tylko Ewa Gorządek pod koniec podjęła wątek samego „psucia językiem”, nad którym wszyscy jakby przeszli do porządku dziennego. Jako jedyna stanęła w obronie krytyków.

Ja też nie zgadzam się z diagnozą Zmyślonego o tym, że krytyka sieje hejt. To grubo przerysowane stwierdzenie. Nie szukałbym też rozwiązań w „różnieniu się pięknie”. Bo może to i brzmi fajnie, jakby żywcem wyjęte z księdza Twardowskiego, ale co miałoby to niby oznaczać w praktyce?

Przede wszystkim stanąłbym w obronie swobody języka, tego niesfornego języka, który na plakacie zapraszającym na wczorajsze wydarzenie wywalała na brodę Mona Lisa. Krytyka sztuki to – nawet jeśli często mało udana i niewprawna – forma literacka. A język oferuje nam cały wachlarz środków. Można się gryźć ironią, szczypać humorem, a czasem powiedzieć coś dosadniej. Insynuować coś między wierszami. Puszczać oko do czytelnika. Słać przytyki i docinki. Czy w tym pięknym różnieniu się zostanie miejsce na metafory, niedopowiedzenia, dwuznaczności? Boję się, że różnić się pięknie to różnić się nudnie.

Działamy w dosyć niewielkim środowisku, mnóstwo tu urazów. Ale gdy trzeba, potrafimy mówić jednym głosem. Dla krytyka sztuki urazy to chleb powszedni, wręcz nieodłączna część jego zawodu i musi się nauczyć z tym żyć. Większość z tych urazów dosyć szybko wyparowuje. A jak nie – stają się środowiskowymi legendami. Poza tym – jak przyjemnie jest się pogodzić! A czasem przyznać się do błędu, zmienić zdanie.

W tekście o wymownym tytule „Szansa na uzdrowienie polskiego świata sztuki” Zmyślony straszył, że „jeszcze trochę i będziemy się po ulicach z maczetami ganiać”, zdradzał, jak przypadkiem (sic!) trafił na demonstrację KOD-u, pisał o tym, jak zmartwili go Wilhelm Sasnal i Mike Urbaniak, a ucieszył Roman Pawłowski, o nieprowadzeniu dialogu ze środowiskami konserwatywnymi, ale przede wszystkim o „przyzwoleniu na hejt, śmichy-chichy, sarkazm, niewrażliwość, gołosłowność, cynizm”, o „strachu przed powagą”. Zmyślony postuluje „rewolucję w nas samych” oraz powstanie „awangardy empatii”.

Można z tego odnieść wrażenie, że krytycy i kuratorzy zajmują się głównie kopaniem się po łydkach. Naprawdę jesteśmy aż tak niemili? Bez przesady. Od wiersza Młynarskiego o „kasjerze dupie” do mowy nienawiści jest jednak bardzo długa droga, nawet jeśli wiele osób pokonuje ją na skróty.

Szczerze mówiąc, aż mnie zemdliło od tego nawracania. Rozumiem, że Zmyślony przeszedł jakąś moralną ewolucję (chociaż sądząc po Facebooku, to nie za bardzo), ale czy musimy też my wszyscy naokoło? Swym pouczającym, kazalniczym tonem zniechęcił wielu do swoich tez. Na szczęście wczoraj miał współrozmówców, którzy tonowali jego zapędy. Katarzyna Kasia, dosyć umiejętnie prowadząca spotkanie, przywołała kłótnie literatów. Przecież Tuwim bywał niemiły. Ale to nie przemówiło do Zmyślonego.

Ja w każdym razie nie jestem skłonny ani się nawracać, ani bić się w piersi. Czytając tekst Zmyślonego, czułem się, jakby mnie ksiądz nawiedził z duszpasterską wizytą, chociaż go wcale nie zapraszałem. To zapraszanie księdza powracało zresztą w wypowiedziach Zmyślonego na wczorajszej dyskusji. Księdza miała nie zaprosić Zachęta przy okazji wystawy „In God We Trust”, twierdził. Na co wstała Hanna Wróblewska, dyrektorka Zachęty, i powiedziała, że jednak zaprosiła. Kto jak kto, ale Kościół Katolicki jest u władzy w Polsce, niezależnie od ekipy rządzącej, i trudno go uznawać za marginalizowanego Innego. Do tego ostatnio zajmowałem się Adą Karczmarczyk, która próbuje nawracać te nienawrócone kilka procent polskiego społeczeństwa, reprezentowane znowu przez zlaicyzowany świat sztuki.

Trochę mi smutno. Przecież między innymi dlatego zacząłem zajmować się sztuką, bo było to jedno z niewielu pól, gdzie tego księdza nie było! Może ostatecznie schronimy się w Muzeum Żydów Polskich.