Ogród chyba nie jest chyba aż tak sekretny, jak się go nazywa, skoro przypłynęliśmy go zobaczyć już pierwszego dnia naszych australijskich wakacji. Z przystani spacerem przeszliśmy wzdłuż wybrzeża, mijając lunapark, aż dotarliśmy do Zatoki Lawendowej, co chwilę odwracając się, by spojrzeć na zmniejszającą się w oddali operę i równie ikoniczny most.
„Gdzie te dymy?”, zastanawialiśmy się. Niebo było błękitne, w falach zatoki odbijały się promienie słońca, a opera świeciła bielą swych żagli. Łatwo było zapomnieć o pożarach w tak piękny dzień w Sydney. (Dymy nadciągnęły nad miasto następnego dnia.)
Nie znam się na ogrodnictwie. Ale Wendy Whiteley też nie miała zielonego pojęcia, jak zakłada się ogrody, gdy po śmierci swego męża, uznanego malarza Bretta Whiteleya, z potrzeby zajęcia czymś rąk, odciążenia głowy i odnalezienia wewnętrznej równowagi, zabrała się za oczyszczanie nieużytku przy torach kolejowych niedaleko ich domu. Był rok 1992.
Wendy Whiteley pracowała nad stworzeniem ogrodu przez następne dekady, powoli przekształcając zapuszczony nieużytek w ogrodowe sanktuarium. Poświęciła mu się jeszcze bardziej po śmierci córki Arkie w 2001 roku. W ogrodzie rozsypała prochy i męża, i córki.
Kierowała się intuicją artystki, swoją wiedzą na temat kształtów, kolorów, faktur. Tworzyła ogród tak jak się maluje obrazy. Jest niewielki, ale różnorodny, zmienny i pełen zakątków. Niczym w tajemniczym zamku, wciąż chodzi się to w górę, to w dół, a wzrok musi się co chwilę dostosowywać do nowych widoków. Pod liśćmi czają się kiczowate, bukoliczne rzeźbki, metalowe stoliki i krzesła, kamienne ławeczki. To wszystko wśród bambusów, palm, skał i zygzakowatych ścieżek, paproci, no i oczywiście lawendy.


Rzeźb jest sporo, ale to nie park rzeźby. Wendy Whitleey chodziło raczej o stworzenie właściwej aury, a nie tła dzieł sztuki. Zresztą to dzieła sztuki w większości nieformalne, „znalezione”, jak charubiny, dziecięca trójkołówka czy stara taczka. Są też w tym wyjątki, jak świetna „Głowa” Joela Elenberga, australijskiego rzeźbiarza i najlepszego przyjaciela jej męża.
W Tajemniczym Ogrodzie Wendy nawet w słoneczny dzień nie brakuje cienia. A jak wspiąć się nieco wyżej po skarpie, otwiera się widok na zatokę i leniwie tańczące na wietrze żaglówki.

Gdy kilka dni później natknęliśmy się w Canberrze, w Narodowej Galerii Australii, na podobny widok, nie miałem najmniejszej wątpliwości: to Lawendowa Zatoka! Wszystko się zgadza: zakręt nabrzeża z dwoma modernistycznymi blokami, pomost, żaglówki i Harbour Bridge w tle. Wszystko to za oknem pracowni artysty. W pomarańczowym wnętrzu stoi smukła rzeźba kobiecego torsu, a na sztaludze – seks jak żywy. Para w uścisku, kobieta prawą ręką pomaga mężczyźnie, a lewą nogą poklepuje go po pośladku.
Obraz ten w 1976 roku namalował oczywiście nie kto inny jak mąż Wendy, Brett Whiteley. W białym domu nad Zatoką Lawendową zamieszkali w 1970 roku. Jego widoki Zatoki Lawendowej weszły do australijskich kanonów. Ale czy na obrazie w obrazie namalował siebie i swoją żonę? I czy to Wendy leży w wannie z prysznicem na obrazie „Kobieta w kąpieli”, który wisi w Narodowej Galerii Nowej Południowej Walii w Sydney?

Wszak mówi się o niej, że była żoną, muzą i modelką. To dosyć stereotypowa triada. Ale – nie znając sprawy z bliska, a znając historię ogrodu – wyobrażałem sobie po prostu, że Brett i Wendy wiedli nad Lawendową Zatoką szczęśliwe, newage’owe życie. Później przeczytałem, że oboje mieli problemy z heroiną, zwłaszcza Brett, a w 1989 roku się rozwiedli. Dwa lata później on zmarł od przedawkowania metadonu w pokoju motelowym.
Ale przekuć żałobę w ogród! To już jest coś.
Ostatnio w Wielkiej Brytanii trwała zbiórka na uratowanie słynnego ogrodu Dereka Jarmana. Tu sprawa była być może bardziej skomplikowana – wszak Wendy Whiteley nikogo nie pytała o zgodę! Dlatego początkowo ogród rzeczywiście był sekretem, a Wendy Whiteley, chcąc zachować tajemnicę, sprzeciwiała się nawet ogrodowym ścieżkom. By nie przeszkadzały jej władze, nie było nawet żadnego wejścia czy bramy. Nie zawsze trzeba aplikować o pozwolenia i lepiej działać polityką faktów dokonanych.
Gdy pojawiały się koszty, sama wszystkie pokrywała, w tym pracę zatrudnianych przez siebie ogrodników. Sprawy prawne wokół Tajemniczego Ogrody Wendy rozwiązano w 2015 roku, gdy sprawą ogrodu zajął się sam premier Nowe Południowej Walii. A teren wciąż należy do kolei.
Zresztą, ogrody, zwłaszcza botaniczne, były jednym z największym zaskoczeń podróży do Australii. Wydawało mi się, że kraj słynie raczej z dzikiej przyrody, tymczasem Tajemniczy Ogród Wendy ma w samym Sydney sporą konkurencję.



Dzisiaj robienie takich ogrodowych hec raczej by nie przeszło. Okolica Lawendowej Zatoki wygląda na bardzo zgentryfikowaną. Wracając na przystań, wyobrażałem sobie – z dużym prawdopodobieństwem – że gdzieś tu mieszka Kylie Minogue albo Cate Blanchette. Okolica spoważniała i zestarzała się.
To pewnie tego obawiał się artysta Ian Marr, stawiając obok ogromnego, rozrośniętego figowca w ogrodzie Wendy kamienną tablicę, na której wyrył cytat z piosenki Van Morrisona “Sweet Thing” z 1968 roku:
„We shall walk & talk in gardens all misty & wet with rain & we shall never never grow so old again”.
#postyktorychnienapisalem Od miesiąca prawie nie wychodzę z domu, z braku nowych wystaw, wracam na blogu do sztuki i miejsc, które chciałem opisać, ale mi się z różnych powodów nie udało. #zostanwdomu