W słynnym pekińskim Red Brick Art Museum, otwartym w 2014 roku, sztuka konkuruje ze współczesną, mocno ceglaną wariacją na temat klasycznego chińskiego ogrodu (projektant muzeum, Dong Yugan, zastosował ten sam manewr co I.M. Pei w Suzhou). Na fasadzie z czerwonych cegieł muzeum kusi jednak ogromnym zdjęciem krucyfiksu zatopionego w moczu.
Nikt tu nie protestuje. Poza nami przed wejściem czeka jeszcze chińska wycieczka szkolna. Poza retrospektywą Andres Serrano zobaczą też wystawę „The Greatest Hits” Dana Grahama, chociaż złożoną z najważniejszych prac artysty, to zrobioną – miałem wrażenie – bez większego zrozumienia tej twórczości, co boli. Uczniowie też ciągną raczej na Serrano.
Tu słynny „Piss Christ” nie wydaje się kontrowersyjny. Jest po prostu wabikiem, najbardziej rozpoznawalną pracą na wystawie. Nie trzeba jej niczym zakrywać, nie jest wstydliwa, wręcz przeciwnie – natykamy się na nią tu po wejściu na wystawę, „Piss Christ” dostał centralne miejsce jak „Mona Lisa” w Luwrze.
Przy kontrowersjach jakie „Piss Christ” budził w innych krajach, w tym nad Wisłą, gdy Miladzie Ślizińskiej udało się zaprosić Serrano do Zamku Ujazdowskiego, ten brak kontrowersji w Kraju Środka wydaje się odświeżający. Tu nie ma obrażonych katolików, tu są po prostu inne świętości.
Wystawę otwiera więc słynny krucyfiks w moczu (ponoć wyprodukowanym przez samego artystę), a zamyka portret Donalda Trumpa. To portret sprzed lat, z cyklu, w którym Serrano fotografował słynnych Amerykanów. W obiektywie Serrano Trump wypadł nieco karykaturalnie. Żegna gości wystawy nieprzypadkowo. Jako clown-prezydent zamyka wystawę zatytułowaną „American Perspective”. To wybór zdjęć z najważniejszych cykli Serrano, ale jednocześnie opowieść o Ameryce z bardzo krytycznej perspektywy. Trump jest finalnym produktem Ameryki.
Siostra Wendy mówiła o „Piss Christ”, że to praca pokazująca, co dziś robimy z Chrystusem. I, chociaż inne zdjęcia nie zyskały tak negatywnej sławy, dalej jest tylko gorzej, bardziej niebezpiecznie, perwersyjnie, sadystycznie. Serrano miesza krew z mlekiem, zagląda do kostnic i w lufy pistoletów. To jest właśnie „amerykańska perspektywa”.
Na fotografii z cyklu „9/11” amerykańska flaga spływa krwią. W „Znakach czasu” Serrano kolekcjonuje tekturowe szyldy żebrzących bezdomnych (kupował je od nich po 20 dolarów za sztukę, mówiąc, że kupuje ich opowieści). To Ameryka kolekcjonerów broni, bezdomnych, samobójców, którzy połknęli trutkę na szczury.
Ale przyjeżdżając po raz pierwszy do Chin, Serrano wykonał też nowy cykl, „Made in China”. To portrety Chińczyków w tradycyjnych strojach weselnych. Nie są to jednak ślubne portrety. Chińscy bohaterowie Serrano są w różnym wieku i nie wszyscy są w związkach. Serrano ubrał jak do ślubu także staruszków, rozwodników, biednych i bogatych, a nawet (jak pisze kurator Yan Shijie) „nie ograniczają się oni do samych Chińczyków i osób heteroseksualnych”. Strój zaciera różnice klasowe i genderowe. Gdy we wcześniejszych cyklach Serrano krytycznie przyglądał się Ameryce, „Made in China” ujawnia typową „amerykańską perspektywę” – w zachodnim stereotypie wszyscy Chińczycy są niemal tacy sami, „made in China”.
Dopiero za tym cyklem na wystawie natkniemy się na przekrzywioną w karykaturalnym grymasie twarz Trumpa, byśmy nie wyszli z wystawy w zbyt dobrych humorach. Ale to oczywiście to nie my się z niego śmiejemy, tylko on z nas, i na pewno potrafiłby skwitować ponad miliard Chińczyków jednym żałosnym twittem.
To otrzeźwiające, krytyczne spojrzenie na Amerykę. „Amerykańska perspektywa” nałożona na twórczość Serrano, niespodziewanie łączy go z amerykańskimi fotografami dokumentującymi Wielki Kryzys czy Alalnem Sekulą. Ale właśnie w porównaniu z nimi spojrzenie Serrano wydaje się płytkie, powierzchowne. Serrano stara się z każdym zdjęciem tworzyć nowy, nośny symbol, jego ambicją są fotografie-ikony, nie wchodzi w detale. Jest kiepskim obserwatorem. Widza ta ambicja szybko męczy.
Mi ważniejsza wydała się inna perspektywa – chińska. „Piss Christ” traci tu może swój pazur, ale pokazanie w Pekinie tak krytycznej wystawy o ChRL, którą zamykałby portret Xi Jinpinga, jest po prostu nie do pomyślenia. Przechadzając się po wystawie Serrano w Pekinie, przypomniałem sobie, jak Jerzy Urban w stanie wojennym chciał wysyłać śpiwory do amerykańskich bezdomnych, udowadniając, że w Polsce jest lepiej.