W berlińskiej Galerie Buchholz Wolfgang Tillmans ujawnia swój warsztat. Na pierwszy rzut oka „Studio” nie różni się bardzo od innych jego wystaw. Bo jeśli Tillmans w swojej pracowni nakleja zdjęcia bezpośrednio na ścianę, by się im po prostu przyjrzeć, to czyni tak też na swoich wystawach (mogliśmy się o tym przekonać na „Zachęta. Ermutigung” w Zachęcie kilka lat temu). Podobnie warsztatowo wyglądają jego gabloty, w których układa zdjęcia i wycinki, jakby próbował zebrać do kupy swoje myśli. I taka jest właśnie wystawa „Studio” – skomponowana z fotografii różnych formatów, różnie oprawionych (lub nie), oraz partu gablot. To rodzaj przestrzennego kolażu. Bo nie pojedyncze fotografie, ale ich starannie skomponowany zbiór stanowi ostateczne dzieło Tillmansa.
Ostatnio pisano więcej o Tillmansie, bo zaprojektował plakaty, adresowane główne do Brytyjczyków (sam mieszkał przez wiele lat w Londynie), zachęcające ich do głosowania za pozostaniem w Unii Europejskiej. „No man is an island. No country by itself” („Żaden człowiek nie jest samotną wyspą. Ani kraj sam w sobie”) – tak dla przykładu brzmiało jedno z haseł, parafrazujące angielskiego poetę Johna Donne’a. Jak Tillmans napisał na swojej stronie internetowej, z osoby skrycie politycznej wszedł w buty osoby otwarcie politycznej.
Pracownia, a właściwie pracownie, w liczbie mnogiej, bo na przestrzeni lat Tillmans miał ich kilka, to powrót do prywatności. Studio – temat dosyć klasyczny – stanowi jego najbliższe otoczenie, przestrzeń życiową. No i jest źródłem rozlicznych inspiracji, skarbnicą motywów. Gdy coś zauważy, sięga po aparat. Może to być spektakularnie wpadające przez zaparowaną szybę światło, jego rośliny doniczkowe, przypominające abstrakcję kompozycje fotografii zawieszonych na ścianie. Ale pracownia to też miejsce, w którym fotografuje swoich modeli. Nie mogło zabraknąć tych niby zwyczajnych, ale pięknych chłopców. Jak chociażby Alejandro, którego nagą klatkę przeszywa prosty cień. Oczy mruży ni to przed słońcem, ni to zalotnie. Ale usta rozwiera już wyraźnie erotycznie. Wie, jak to robić. Na łańcuchu zawieszonym na jego szyi dynda kłódka. Taka moda. Ale za tło służy mu pracowniany kaloryfer, który zdaje się podpowiadać, gdzie można by tego chłopca przykuć. W końcu jak fotograf, to musi być tu też darkroom (ciemnia).
Wreszcie pracownia to też… praca. W jednej z sal Tillmans odtworzył nawet taką pracownianą ścianę, zawieszając na niej, jeden obok drugiego, wstępne wydruki swego fotoreportażu dla magazynu „Homme”. Gdzie indziej na wielkoformatowej fotografii możemy przyjrzeć się biurku artysty, rożnym śladom codzienności. Tillmans rozbiera też na czynniki pierwsze drukarkę; interesuje się, jak w jej wnętrzu miesza się kolorowy toner. Na kilku fotografiach gra zaś ze skalą – bo, jak wielu twórców, Tillmans, pracując nad wystawą, najpierw tworzy jej model, na miniaturowe ściany nakleja zdjęcia wielkości znaczka pocztowego. Ale w taką makietę można stanąć w glanach i wszystko się rozbija. Przez chwilę nie wiemy, co się tu właściwie dzieje.
Inne zdjęcia powstały już w galeriach, podczas montażu wystaw. Na zawieszonej nad drzwiami fotografii grupa chłopców na czworaka domywa podłogę, wypinając w górę pośladki w przypadkowo (?) erotycznej choreografii. W ich tle majaczy zdjęcie Tillmansa – powiększone zbliżenie nagiego męskiego tyłka w gotowości, z pełną Barbarą Bush. Chciałoby się mu bliżej przyjrzeć, ale raz, że jest schowane w innej fotografii, a dwa, że ta wisi zbyt wysoko. Właściwie na samej wystawie ciał jest niewiele (zresztą Tillmans nigdy z nimi nie przesadza). I nie szkodzi. Jest za to po tillmansowemu intymnie.