Wystawa Wacława Szpakowskiego „Linie rytmiczne”, w sumie nieduża, otwarta kilka dni temu w Pałacu Królewskim we Wrocławiu, to w tym momencie najjaśniejszy punkt programu sztuk wizualnych, jaki oferuje Wrocław jako Europejska Stolica Kultury. Tylko dlatego, że w programie ESK zbyt wiele ciekawego się nie dzieje oraz nie wiedzieć czemu nie zmieściła się w nim pierwsza odsłona kolekcji Muzeum Współczesnego, zatytułowana „Stosunki pracy”, której wernisaż odbył się w piątek (o tej wystawie już wkrótce). We Wrocławiu narosło różnych napięć, zwłaszcza na linii MWW – miasto (sprawa nieprzedłużenia kontraktu Dorocie Monkiewicz, o której pisałem kilkukrotnie), MWW – ESK, no i MWW – ministerstwo (sprawa nieprzyznania dotacji na rozwój kolekcji muzeów sztuki współczesnej).
Na wystawie Szpakowskiego na chwilę można odetchnąć od polityki instytucjonalnej. Także dlatego, że Muzeum Historyczne po prostu świeci pustkami. Powiedziałbym na to jednak – w to mi graj. Dawno nie oglądałem sztuki w takim komforcie. Na wystawę składają się rysunki Szpakowskiego, tuszem na kalce technicznej – serie nazywane kolejnymi literami alfabetu. Szpakowski to klasyk polskiej awangardy, chociaż stosunkowo mało znany. Po wojnie zamieszkał we Wrocławiu i pewnie dlatego przypomina się o nim przy okazji ESK.

Oczywiście dominuje tu linia, łamiąca się pod kątem prostym i układająca się w geometryczne ornamenty. Na każdym rysunku linia pojawia się, meandruje, by po zapełnieniu powierzchni kartki – z niej wyjść. Każdy taki rysunek mógłby ciągnąć się w nieskończoność. Mają w sobie coś klasycznego – właśnie ów meander – i awangardowego. Ale są proste, jakby medytacyjne.
Uzupełnia je gablotka ze szkicownikami z początku XX wieku, w których Szpakowski wypróbowywał różne możliwości linii, oraz – zupełnie niepotrzebnie – rodzinnymi fotografiami, które nic tu nie wnoszą. Chorobą dzisiejszych kuratorów jest zaś przekonanie, że artystów sprzed lat trzeba uwspółcześnić, uatrakcyjnić (pisałem o tej chorobie przy okazji wystawy Franka Stelli w Muzeum Żydów Polskich w Warszawie). Taką rolę spełniają tu animacje, w których linia rysuje się sama jak w starej grze komputerowej Viper, a także interaktywny program Pawła Janickiego, pozwalający samemu tworzyć ornamenty a la Szpakowski (poddałem się po kilku minutach, bo nie udało mi się wyjść poza kropkę, ale jeśli chcecie spróbować, program dostępny jest na internetowej stronie artysty).
Sprawdzają się tu za to utwory Barbary Konopki, skomponowane przez nią do kilku konkretnych rysunków. Ale Konopka to klasa sama w sobie. Szpakowski sam miał wykształcenie muzyczne i podejmował eksperymenty na styku zapisu graficznego i muzyki. Między utworami Konopki i liniami Szpakowskiego dzieje się coś ciekawego, eterycznego. Wystarczy nawet, że jej utwory zachęcą, by się na chwilę zatrzymać w biegu od jednej linii do drugiej.