
Na documenta 14 wszystko jest niby takie samo, ale inne niż zazwyczaj. Impreza po raz pierwszy odbywa się nie tylko w Kassel (gdzie otworzy się w czerwcu), lecz także, a może właśnie przede wszystkim w Atenach, gdzie właśnie zjechał cały artystyczny (pół)światek, w tym bardzo szeroko reprezentowana mafia polska.
Wszystko zaczęło się od nietypowej konferencji prasowej, którą zorganizowano w sporej sali koncertowej. Gdy podniosła się kurtyna, okazało się, że na scenie siedzi cały team documenta i artyści. Wystąpili jednak nie w swoich rolach kuratorów, asystentów, twórców, lecz jako instrumenty. Dokładniej – instrumentami były ich ciała. Dyrygowani przez Ruperta Huberta, szeptali, tupali, wydawali nieartykułowane dźwięki, niektórzy nawet podskakiwali. Tak odegrali utwór greckiego kompozytora Janiego Christou „Epicycle”. Na oko jakieś dwieście osób na scenie stało się ciałem zbiorowym. Tłum dziennikarzy stanął z nim twarzą w twarz. Ciało to ważne hasło tegorocznej edycji documenta 14.

Konferencja pokazała jeszcze jedną ważną rzecz – pewną próbę demokratyzacji, rozmycia kuratorskiej władzy oberkuratora (jaką była pięć lat temu Carolyn Christov-Bakargiev) na grupę kuratorów, współpracowników, artystów. Stąd rozmnożyły się przemówienia, a konferencja się przeciągała. Prawie nie mówiono jednak o sztuce. Raczej o relacji Północ-Południe, o tym, czego chcieliby się „nauczyć od Aten”, o rasizmie w Niemczech, o tym, że nie każdy czuje się kobietą lub mężczyzną. Były momenty zabawne, wzruszające i podniosłe. Nie obyło się bez głupich pytań, zaczynających się od wspomnienia faktu okupacji Grecji przez Niemców w czasie II wojny światowej. O samym prezencie od Niemców dla Greków, od Kassel dla Aten, jakim są documenta 14, Adam Szymczyk powiedział, byśmy nie byli wobec niego naiwni, ale też nie byli cyniczni. Zapamiętałem te słowa.

Dopiero po konferencji otwarto wystawy dla dziennikarzy. Początek zwiedzania tak ogromnej imprezy jak documenta zawsze wiąże się z poczuciem zagubienia. Gdzie pójść w pierwszej kolejności? Jak gospodarować czasem? Czy iść na wystawę, czy performens? Co to wszystko znaczy? Materiały przygotowane przez organizatorów nie zawsze przychodzą z pomocą. Mam wrażenie, że celowo. Że chodzi o pewną zmianę percepcji sztuki. Nie da się zwiedzać na skróty i po łebkach. W przewodniku („Daybooku”) nie ma opisów prezentowanych prac. Mapki wskazują tylko na miejsca na planie miasta, gdzie napotkać można prace artystów lub uczestniczyć w programie wydarzeń, ale nie ma tu już dokładnego rozmieszczenia prac. Nikt nas nie prowadzi za rękę od punktu A do punktu B. To rodzaj wędrówki pełnej zaskoczeń. Sam dopiero po jakimś czasie wyluzowałem i wszedłem w ten klimat. I mogłem zachłysnąć się wystawą.
Nie żeby wystawa była hermetyczna. Tylko nikt jej nie obejrzy za ciebie i nie poda ci na tacy gotowych interpretacji pracy w zgrabnym akapicie.
Mój dzień miał jeszcze dwa highlighty. Z samego rana wdrapałem się na zupełnie wolny od turystów Akropol. Zwiedzałem go krok w krok z grupką żołnierzy, którzy wnieśli na starożytne wzgórze grecką flagę i w dosyć skomplikowanym ceremoniale zawiesili ją na maszcie, śpiewając grecki hymn. Był to lekko humorystyczny performens.

Zaś wieczorem w EMCS, muzeum, w którym mieści się największa część wystawy documenta, spotkałem storytellera, Paula Specka. Uczeń Beau Dicka, rzeźbiarza z narodu Kwakwakawakw, który niestety nie doczekał się documenta, bo zmarł w zeszłym tygodniu, na podstawie ustawionych w kole masek opowiedział nam historię Yolakwame, chłopca, który spadł z nieba. To postać z mitologii Pierwszych Narodów z Wyspy Vancouver, która przechodziła kolejne transformacje, wcielając się w różne morskie zwierzęta, a nawet bąbel powietrza i wodę.
Poza tym na prasowym preview raz na jakiś czas witają się z tobą jacyś ludzie, musisz szukać w zakamarkach pamięci strzępków informacji, kim oni właściwie są. Potem poznają ciebie ze stojącą obok nich osobą i wtedy to już zupełnie nie wiadomo, jak tę rozmowę kontynuować i czy już można sobie pójść, w spokoju oglądać dalej.
