Zhu Art Museum, 柱 美术馆, to nowe miejsce na mapie Kantonu. Muzeum powstało na początku tego roku, nie ma nawet strony internetowej, a jego obecność na WeChacie (chińskim Facebooku) jest stosunkowo nikła, nie mówiąc o jakiejkolwiek informacji w języku angielskim, zarówno w Internecie, jak i na miejscu. Pewnie dlatego, że Zhu to bardziej projekt artystyczny niż instytucja z prawdziwego zdarzenia.
Ale to właśnie Zhu okazuje się jedną z ciekawszych galerii w Katonie (bo to muzeum tylko z nazwy). To przerobiony prostymi środkami budynek byłej fabryki, a dokładniej – jej pieca węglowego. Za przedsięwzięciem stoi młody artysta Koho Lee (加号), z zawodu fotograf, projektant i kurator z Guangzhou Art Museum, no i obecnie – właściciel prywatnego muzeum. Koho Lee wyłożył z własnej kieszeni milion juanów (około 550 tys. złotych) i po trzech latach udało mu się otworzyć muzeum. Właściwie wymyślił je po to, by móc je zaprojektować.
Bo dla Koho Lee stworzenie muzeum było raczej wyzwaniem architektonicznym, zabawą z przestrzenią, niż projektem nowej instytucji. Pewnie stąd to informacyjne zapóźnienie. Instytucja, rodzaj artist-run-space, przyszła później i najwyraźniej rozkręca się sama, siłą środowiska kuratorów i artystów z Kantonu, którzy tu wystawiają. I ponoć nawet samo na siebie zarabia (pod obrazami widnieją ceny, a większość zdjęć z Zhu na WeChacie to celebryckie imprezy i sesje mody).
Już od progu wyczuwa się jednak, że jest w tym miejscu coś szalonego. Jakby to muzeum było czyjąś fanaberią, ekcentrycznym wybrykiem. Pewnie zresztą analizując je pod kątem architektury, wiele można byłoby mu zarzucić. Koho Lee mówi o inspiracji minimalizmem, ale jak na minimalizm sporo się tu dzieje. Ciekawsze jest tu prosta interwencja w zastaną architekturę, rodzaj do-it-yourself.
W przeciwieństwie do większości tego typu rewitalizacji, niewiele tu właściwie dodano. Koho Lee, zachowując oryginalny układ pomieszczeń, bawił się raczej nożyczkami, wykrajając w już istniejącym budynku okna, świetliki, czasem całkiem fantazyjne, a czasem zamurowując istniejące otwory. Dodano tu jedynie schody w wąskim korytarzu, którym wcześniej coś zsypywano oraz wejście z obrotową betonową płytą. Całość jest raczej rodzajem przestrzennej narracji. Koho Lee zaprojektował przestrzenne doznania, od wejścia, przez schody, po taras.
Od ulicy jedynie brama sugeruje, że w środku się coś dzieje, bo z zewnątrz budynku zupełnie nie odnowiono. Tymczasem w środku czai się kilka fantazyjnych pomieszczeń, chociaż nigdzie nie zrezygnowano z oryginalnych elementów i trzeba uważać pod nogi. Może wypada to nieco efekciarsko, ale na pewno ciekawie.
Dlatego też wystawa wydaje się jedynie pretekstem do tego, by doświadczać architektury. Obecna wystawa trójki kantońskich artystów, „Do Not Go Gentle Into That Good Night”, fluorescencyjno-kolorowa, raczej przegrywa konkurencję z samym budynkiem (może nie licząc hiphopowo-buddyjskiego malarstwa Liu Bina).

Okolica nie wydaje się specjalnie artystyczna, ale usytuowanie Zhu Art Museum nie jest przypadkowe. Parę kroków dzieli je od Redtory, kantońskiej dzielnicy artystycznej, odpowiednika pekińskiej 798 i szanghajskiej M50. Redtory okazuje się jednak z tych trzech miejsc najmniej bałagarniarska i najprzyjemniejsza. Nawet przy niedoborze galerii i wystaw w porównaniu z dzielnicami w Pekinie i Szanghaju, można tu po prostu przyjemnie spędzić czas.
Może to zresztą trzeba się spieszyć, by odwiedzić Zhu Art Museum, i Redtory, bo wszyscy działają tu ze świadomością tego, że cała okolica może wkrótce zostać zrównana z ziemią pod nowe inwestycje.