Sexhibition

Jak się słowo „wystawa” wymówi po angielsku, to ma coś wspólnego z publicznym obnażaniem się – od razu robi się ciekawiej. Malarz Patryk Różycki w takim momentach wręcz rozkwita i owocuje malarską kornukopią. A jego ostatnia wystawa „Moje pierwsze w życiu… o seksualności” była jeszcze bardziej ekshibicyjna niż poprzednie, chociaż powrócili na niej dobrze znani bohaterowie: sam Patryk na różnych etapach życia, mama, tata, brat, kuzynka. Wystawa zamknęła się wczoraj w Sklepie Galerii Karowa, więc jak jej nie widzieliście, to już nie zobaczycie, sam ją oglądałem na finisażu.

Można powiedzieć, że była to sexhibition z prawdziwego zdarzenia (copyright „Fleabag”; „Hair IS everything!”).

Wiedząc, z czym będę miał do czynienia, przed wyjściem z domu wziąłem kąpiel z pianą z „Arbuzowej miłości” (3,50 w Rossmanie). I przypomniało mu się, że dawno nie czytałem Brautigana, i chciałem już wyjść z wanny i sprawdzać, jak leciał jego wiersz, w którym porównywał muszlę klozetową do gniazda ptaka.

Galeria nazywa się Karowa, ale mieści się na ulicy Okrąg i gościła obrazy Patryka tylko przez tydzień. Ale pamiętam prapoczątki tego projektu, gdy kilka miesięcy temu przy okazji wystawy przedaukcyjnej w Muzeum Broniewskiego, Patryk wygłosił tam pogadankę, dla której pretekstem był obraz z masaturbacją w stodole. Specjalnie na to spotkanie wykonał kilkadziesiąt rysunków, by opowiedzieć nimi o historii swej seksualności, od wczesnodziecięcego podglądactwa po pełnometrażowy seks dzisiejszy. Potem te rysunki przerobił na obrazy. I tak powstała wystawa.

Obrazów w nowej sekserii Patryka jest 39. Na wystawie uzupełniał je zaś filmik, będący składanką Patrykowych tanecznych wygibasów w jego pokoju, które czasami wydają się być na serio, czasami zaś odnosi się wrażenie, że Patryk parodiuje TikToka.

Taniec Patryka jest jak gra wstępna, tańczy godowo, do nas, przymila się do widzów. Nowa powieść Mirandy July, „All Fours”, za którą miałbym ochotę przyznać jej Nobla (z zazdrości, żeby ja trochę przygnieść ciężarem nagrody), to właśnie oczekiwanie na seks z motywem tańca, wystawa Patryka okazała się być jednak jej karykaturą.

Muzyka odgrywała ważną rolę eliksiru przenoszącego w czasie. Patryk poza zwyczajowymi długimi opisami obrazów, wyjaśniającymi, co dokładnie przedstawiają i jakie ma to dla niego znaczenie, przyporządkował też pracom różne piosenki, łącząc je albo według klucza czasu (czego się wtedy słuchało) lub emocji (z którą piosenką mi się dana sytuacja kojarzy). I tak oglądając obraz „Pierwszy seks z mężczyzną” (oralny) powinno się słuchać „Pass This On” The Knife, a kontemplując „Moje genitalia” – „C’est si bon” Madleen Kane. Cała playlista dostępna jest na koncie Spotify Patryka. Przypomniał mi się pierwszy komiks Sasnala, do którego była dołączona kaseta z jego składanką. Ścieżka dźwiękowa do życia, w wypadku Patryka – do jego życia seksualnego, jeśli tak to można nazwać.

Nawet jeśli zachowuje pewną dozę dystansu, Patryk dąży do tego, by pokazać, jak było naprawdę. Tymczasem seksualność opiera się przecież w dużej mierze na fantazjowaniu. A nawet na rodzaju fantazjowaniu do potęgi. Filozof Žižek, mistrz zadawania trafnych pytań, sugerował nawet kiedyś, by zastanawiać się nie nad tym, jak fantazjujemy o seksie, lecz o czym myślimy, gdy to robimy.

Seks w małym mieście w wykonaniu Patryka jest raczej vanilla, a nawet powiedziałbym, że w galerii było go jak na sexhibition niewiele. Jeśli znalazło się tam jakieś przekroczenie, to polegało na tym, że Patryk sportretował się z profilu, za którym nie przepada, albo że przyznał się do używania maseczek kosmetycznych – ponoć w przypadku hetero cis mężczyzn jest to tabu, oni to dopiero mają trudno. Nie czułem się podniecony Patrykowymi historiami, raczej – przygnębiony. Bo można się przygnębić od przewracania kijkiem kartek w świerszczyku ze śmietnika, snami o nagiej matce pod prysznicem, księżmi wydzierającymi się na młodych onanistów z konfesjonału, masturbacyjnym materacem z wyciętą dziurą czy po prostu złamanym sercem.

Przed ćwierćwieczem szczytem perwersji, jeśli wierzyć „Sex and the City”, była analna palcówka – oczywiście małym palcem, przy czym dowcip polegał na tym, że jako jedyna z czwórki nie miała z tym problemów bogobojna Charlotte. To najlepszy dowód na to, że serial kręcono w czasach przedinternetowych i dlatego nie dociera z przekazem do młodszych pokoleń. Postinternetowa Fleabag już w pierwszych pięciu minutach pierwszego odcinka pierwszego sezonu zastanawiała się, czy jej odbyt nie jest zbyt elastyczny i co to o niej mówi. Jest to jakaś miara postępu.

Ostatnio w Toronto byliśmy z M na występie gwiazdy kanadyjskiej sceny drag Jimbo, której specjalnością jest rzucanie w publiczność mortadelą. Połowa show kręciła się ponętnie wokół motywu brudnego palca (ubrudził się podczas szukania mortadeli), zaś w jednej z przerw na zmianę stroju publiczność bawił Morty the Shit Slinging Chimp. Co już prostą drogą prowadzi mnie do filmiku z niewybrednym prankiem, który mi się ostatnio wyświetlił (one wyświetlają się same, niczego nie naciskam). Żart polega na tym, że zawiązuje się dziecku oczy i wsadza jego palec do masła orzechowego; potem podstawia się psa, tyłem, podnosi mu ogon i zdejmuje dziecku opaskę. Dziecko przekonane, że zanurzyło właśnie palec w psim anusie, płacze i być może jesteśmy świadkami niezmywalnej traumy. Filmik składał się z tego samego pranku, powtórzonego w różnych domach. W jednym z nich dramatycznej scenie – nie kłamię – przypatrywał się ze ściany portret Jezusa, wyraźnie uśmiechniętego. To Jezus kazał im to zrobić? I te wszystkie płaczące dzieci i śmiejący się dorośli (też się śmiałem) zostali ze mną na jakiś czas. Ponieważ nie zapisałem tego filmiku, nie jestem pewien, czy mi się to nie przyśniło. Ale używam opowieści o nim jako icebreakera na przyjęciach. Ok, nie na przyjęciach, w innych sytuacjach; na przyjęcia mnie ani nikt nie zaprasza, ani ja nie mam na nie ochoty. W każdym razie zacząłem dzielić ludzi na tych, których bawią analne historie i tych, których nie bawią, wnioskuję to po ich twarzach.

W Muzeum Broniewskiego podczas dyskusji, która rozkręciła się po wykładzie Patryka, jedni dopytywali o detale jego seksualnych doświadczeń („kto komu obciągał?”, chciała wiedzieć pewna pani), inni woleli podzielić się swoimi wspomnieniami. Mężczyzna w nieistotnym już wieku (wieku, w którym nie pyta się już mężczyzn o wiek), nazwijmy go Bartkiem O., pochwalił się, że jego młodość obfitowała w zupełnie odmienne doświadczenia. Bo jak się wychowałeś w Gdyni, do tego w stosunkowo zamożnym domu, to jako nastolatek mogłeś się swobodnie zabawiać ze swoimi innymi bogatymi kolegami. A jak przychodziła im ochota, to nawet dopraszali swoje dziewczyny. Brzmiało to jak science fiction, ale w przeciwieństwie do Patrykowej prawdy miało swoje momenty. Mężczyzna powiedział też, że wówczas, w tych wspaniałych, seksualnie rozpasanych polskich latach 80., podczas masturbacji fantazjowano o Majce Skowron z serialu o jej szaleństwach. I słuchała tego również obecna Zuzanna Janin, która grała Majkę w młodości. Ale sami ją zapytajcie, czy jej te wynurzenia schlebiały, bo ja się boję.

Potem pomyślałem sobie jednak, że to historia o tym, że przynajmniej w myślach nikt nam nie może niczego zabronić i może o to właściwie chodziło Žižkowi.

Moje przygnębienie wystawą pewnie wynika z faktu, że Patryk skupił się na pierwszych razach, co sugeruje zresztą jej tytuł. Było ich wiele: pierwsze porno (kostiumowe, po francusku, z pejczem), „pierwszy raz widzę penisa” (brata), pierwsze zakochanie się w kuzynce, „pierwszy raz śpię w łóżku z dziewczyną” (ale do niczego nie dochodzi, poza polucją), pierwszy seks z materacem (w stodole), pierwszy seks z mężczyzną. Pierwsze próby zazwyczaj są koślawe, dlatego sporo tu właśnie karykaturalnego wykrzywienia czy niepewności, pozostawiających rany na męskiej duszy. To wszystko podlane jest polską wodą święconą, która zamiast oczyszczać, mąci krajobraz. Na wystawie dowiedziałem się na przykład, że prawdziwy katolik nie może masturbować się więcej niż siedem razy dziennie. Przynajmniej tak instruktażową książeczkę otrzymaną od ojca interpretował Patryk.

Jak na wystawę o seksie, niewiele tu przyjemności, z jednym wyjątkiem – postmasturbacyjnym autoportretem z twarzą spryskaną nasieniem. Nawet jeśli czasami bywało trochę zabawnie (sperma na twarzy może być echem filmu „American Pie”, który też stał się ważnym elementem seksukładanki Patryka), na wystawie nie było ani seksownie, ani romantycznie. Zanurzona była raczej w nastoletnich kompleksach, zabobonach i katechizmie. Z obrazów dochodziło wręcz wołanie o pomoc. I prośba, by przyszłym pokoleniom mężczyzn było trochę lżej.

Za całym przedsięwzięciem stało też przeświadczenie, że otwartość i rozmowa rozwiązują problemy, a przynajmniej pozwalają rozpocząć proces naprawczy. Wiele obrazów Patryk poświęcił gadaniu o seksie. Nie wiem jednak, czy to komukolwiek pomoże, gdy ogłosi urbi et orbi, że ma kłopoty z przedwczesnym wytryskiem (obraz nosi tytuł „Przepraszam, nie mogłem już dłużej. Odpowiedziała: Spokojnie, nic się nie stało”). Ale pełna zgoda: edukacja, głupcze!

Podobna przesłanka stała za obrazem opartym na kadrze z filmu „Call Me by Your Name” (Elio forever!), do którego należy słuchać „Mystery of Love” Sufjana Stevensa, piosenki użytej w ścieżce dźwiękowej. Patryk skupił się na scenie z końcówki filmu, w której Elio, już opuszczony przez starszego kochanka, rozmawia z ojcem. Zdziwił mnie wybór akurat tej sceny, bo jej po prostu nie lubię. Jeśli sam miałbym coś malować, wybrałbym historię z brzoskwinią, albo jak Oliver każe Elio zdjąć kąpielówki, albo jak Elio stoi na peronie i patrzy na odjeżdżający pociąg, albo jak płacze przy kominku, a jeszcze lepiej – jak płacze w ramionach Olivera, gdy ten mu zjada brzoskwinię, właściwie każda scena, w której Elio płacze, by się nadawała, no i każdy moment, w którym Timothée Chalamet mówi po francusku. Mógłbym wymieniać dalej. Ten film wymaga kolejnych 40 obrazów i osobnej sexhibition.

Z całego filmu Patryk zapamiętał zaś moment, w którym ojciec postanawia opowiedzieć Elio o swoich homoseksualnych doświadczeniach z przeszłości, a syn-gej i ojciec ukryty w szafie zawiązują pakt przeciwko matce. W ogóle ci wyrozumiali, a wręcz podsycający z drugiego planu romans ich syna rodzice wydawali się pochodzić z innej planety (no ale akcja filmu dzieje się przecież w latach 80.). Dla mnie to właśnie w tej scenie magia kina prysła, romans Elio z Oliverem wcale tej sceny nie potrzebował (chociaż oczywiście Timothée i tu płakał przekonująco). Zresztą ojciec swoimi zwierzeniami nie tylko zepsuł film, zepsuł też jego kontynuację, bo autor książki, André Aciman, postanowił w drugiej jej części pozostawić na boku Elia i Olivera i skupić się na przygodach ojca po tym, jak zostawia matkę. Tych już na szczęście nikt filmować nie chciał i „Call Me by Your Name 2” nie powstał.

Patryk jednak najwyraźniej lubi rozmawiać o seksie z rodzicami, co samo w sobie może uchodzić za… dziwne? Może się jednak mylę, może to kwestia pokoleniowa, i może nie powinienem dzielić ludzi według brudnego palca, lecz na tych, którzy lubią rozmawiać o tym z mamą, i na tych, którzy nie lubią. I couldn’t help but wonder, czy Patryk woli o tym mówić niż to robić?

Przesłanie wystawy jest jednak pozytywne: Nie lękajcie się! Forget fear! Bo nawet Patrykowy heteropenis na osobnym portrecie (w dyptyku z zaczerwienioną pupą) zdaje się lekko przestraszony. I aż się prosi, by się nad nim empatycznie pochylić i powiedzieć: wszystko będzie dobrze.

Warszawa Villa Nada

Pewnie gdybym wrócił do Warszawy kilka dni wcześniej, nie byłoby problemu, poszedłbym na Nadę w ramach godzin dla mediów, zanim zobaczą ją wszyscy inni. Ale wróciłem w niedzielę rano, niby widziałem na Instagramie, jak jedna galeria chwaliła się filmikiem, że na ich targi w Willi Gawrońskich w Alejach Ujazdowskich stoi kolejka, ale uznałem, że to pewnie kolejka z piątku. W niedzielne popołudnie musi już być spokojniej.

Nie było. Gdy dotarłem na miejsce, kolejka ciągnęła się wzdłuż Pięknej jak echo niegdysiejszych kolejek po wizę do USA po drugiej stronie ulicy. Nigdy w tamtej sławnej kolejce nie stałem i w tej też nie zamierzałem. Odwróciłem się na pięcie.

Już to kiedyś zrobiłem, nie raz. Kiedyś odwróciłem się na pięcie, widząc kolejkę na wernisaż w Muzeum nad Wisłą. Wtedy nie miałem ochoty widzieć innych ludzi i kolejka była dobrym pretekstem, by wrócić do domu, sama podróż autobusem wydała mi się atrakcją. Ale teraz moje odwrócenie się na pięcie zauważył M i zaproponował, że mi odda przepustkę pracowniczą do willi, bo on już skończył pracę i nie wracał do środka. Muszę tylko powiedzieć ochroniarzowi, że tam pracuję, poradzę sobie, i żebym nikomu broń boże nie mówił, kto mi to dał. Wahałem się, już miałem przepustkę w ręce, ale ostatecznie odmówiłem i podziękowałem za inicjatywę. Powiedziałem M, że mogę przecież zadzwonić do kogoś w środku, kto mnie wpuści tylnym wejściem. Więc zadzwoniłem do J. J w środku nie było, ale bardzo zależało jej na tym, bym wszedł, kibicowała mi z domu. G nie odbierała, J kombinowała, potem G odebrała, wyszła po mnie, wszedłem, omijając całą kolejkę. Wcześniej zobaczyłem wchodzącego w podobny sposób A, który po prostu przekonał ochronę, że jest ważny.

Cała kolejka to widziała i było mi trochę głupio, ale nikt głośno nie protestował, na pewno sobie jednak pomyśleli. Przypomniało mi się, jak J (inna J, osoba dyrektorska) powiedziała mi, że ona sama zawsze stoi w kolejkach. Powiedziała to, proponując mi jednocześnie, że mnie wpuści na inne wydarzenie tylnymi drzwiami. Wtedy też skorzystałem z propozycji.

I chciałbym napisać, że obiecuję poprawę i proszę cię ojcze o rozgrzeszenie, ale znam siebie i niczego nie obiecuję.

W willi było tak tłocznie, że nie dało się nic zobaczyć. Żałowałem trochę, że nie olałem targów w willi, bo wtedy bym im dopiero pokazał. Wszystko zlewało mi się w immersyjną instalację z pawich piór i kolorowych obrazków. Nigdy nie byłem w escape room, ale tak je sobie wyobrażam. Oczywiście z nutką autokrytycyzmu, bo były też prace uświadamiające, że bomby lecą z nieba, a w Wenecji leje się prosecco. I jak ty się z tym czujesz, kolekcjonerze? Może o tę właśnie pracę powinieneś powiększyć swój zbiór? Słyszałem cmokanie, że to to, to jest coś ważnego.

Przysiadłem się do Z na parapecie. W pierwszym zdaniu pomyliłem jej pracę z pracą innej artystki (przecież wiem, kto zrobił jajo!), żółta kartka. Zażartowałem – ale trochę na poważnie – że chyba przesadziliśmy z tym budowaniem zainteresowania sztuką. Że może powinniśmy zacząć ludzi do sztuki zniechęcać. Publicznie mówię to w żartach, ale w głębi serca (w sercu głębi, jak by powiedziała Miranda July) w to wierzę.

„Dwutygodnik” puścił ostatnio numer tematyczny o kulturze dostępnej i stracił we mnie czytelnika już przy pierwszym akapicie. Pamiętam jak przez mgłę badania, z których wynikało, że bestseller Thomasa Piketty’ego przeciętny czytelnik odkładał po pięciu stronach. Chociaż co do zasady, oczywiście się z dostępnością dla wszystkich zgadzam. No i niech kupują, nawet jeśli nie czytają, i niech oglądają Solo Show.

Coś mi jednak podskórnie mówi, że jak coś jest zbyt dostępne, to traci na atrakcyjności. Marzy mi się kultura dostępna, ale TYLKO DLA MNIE. Czytam właśnie nową książkę Mirandy July i wcale mnie nie podnieca, że tysiące ludzi czytają ją w tym samym momencie co ja. Wolę tkwić w przekonaniu, że July napisała „All Fours” specjalnie dla mnie. Każde zdanie z myślą o mnie.

Ale utożsamiam się też z dowcipem Woody’ego Allena, który (jako bohater jednego ze swoich filmów, chyba „Annie Hall”) twierdził, że nie chciałby być członkiem klubu, który przyjąłby do swego grona kogoś takiego jak on sam. Nie wiem, czy ten żart jest w tym miejscu adekwatny, ale może mój stosunek do dostępności i jednoosobowego czytelnictwa jest trochę bardziej skomplikowany.

Swoim gadaniem o zniechęcaniu do sztuki wywołałem oburzenie Z, bo przecież w Paryżu można się dosiąść do przypadkowej osoby na przystanku autobusowym i pogadać o sztuce, a u nas nie. Druga żółta kartka. A na koniec, wstając z parapetu nadepnąłem na jej seledynowy but – to już była kartka czerwona. Przepraszałem, ale chyba bez przekonania. Bo – ona już to dawno zauważyła – mam tendencję do deptania po kobietach. To nieprawda, jeśli już, to depczę po równo, także po mężczyznach i wszystkich pozostałych siedemdziesięciu genderach. Przyznaję za to uczciwie, nie znam się na piłce nożnej, więc nie jestem pewien, czy mam praw używać sportowych metafor.

Być może coś w willi ominąłem, bo chodziłem po omacku i szybko, ale robiłem co mogłem, tyle, na ile pozwalały mi okoliczności i własne ograniczenia. Podejrzewam, że coś ciekawego było w wystawie Cipriana Muresana, jego wystawy są zazwyczaj ciekawe, ale w tym zamieszaniu nikt nie czytał opisów. Wyglądało konceptualnie, postanowiłem nadrobić to w domu, biorąc ze sobą kartki A4 z tekstem. RIP. Obejrzałem nawet rzeźby Althamera w ogródku, leżące w trawie i wpatrujące się w niebo, i młodzież leżącą w trawie obok nich z kieliszkami prosecco.

I jeszcze O, która stała w kolejce, bo jej nikt nie chciał wpuścić bokiem, chociaż próbowała, opowiedziała mi, że Allan Starski nakleił na ścianach willi tapety, gdy kręcono tu jakiś film, i wytłumaczyła, jak rozpoznać, gdy ściana jest malowana na potrzeby kinematografii. A kto inny ujawnił, że willę można kupić za 60 milionów. Wszyscy obecni przy tej kwocie przytaknęliśmy, że willa na pewno jest tyle warta. Bo to właściwie nie willa, to prawie pałac.

Wychodząc, zahaczyłem o M, która stała w kolejce i była w dobrym nastroju, może nawet cieszyła się, że mnie widzi, obiecałem przyjść na wystawę A, sam z siebie, bo wystawa A mnie naprawdę interesuje. M kolejka wcale nie przeszkadzała. Może jak już odstaniesz swoje, to głupio przyznać, że ci się nie podoba. Wieczorem zadzwoniłem do A (innej A), by jej oznajmić, że wróciłem, i usłyszałem: wiem, jesteś od rana, M mi powiedziała.

Miranda July. Radykalna intymność

a

To artystka, z której w czasach pandemii powinno się czerpać inspiracje. Miranda July świetnie czuje się w estetyce DIY. Chociaż staje na czele dużych projektów, na przykład jako reżyserka filmów, zazwyczaj jest zupełnie samowystarczalna. No i doskonale odnajduje się w Internecie. Swoimi projektami wielokrotnie wyprzedzała rozwój technologiczny czy pojawianie się nowych aplikacji.

Właśnie ukazała się książka poświęcona twórczości July, a w czerwcu do kin miał trafić jej najnowszy (pierwszy po prawie dziesięcioletniej przerwie) pełnometrażowy film „Kajillionaire”, który wcześniej miał swoją premierę na festiwalu Sundance.

c

Czekałem na tę książkę od wielu miesięcy. Wydana przez Prestel monografia jest szczególna, bo też July wymyka się klasyfikacjom. Nie sposób jej przypiąć do jednego pola czy dziedziny. Nie jest związana z jednym medium. Gdy kręci film fabularny, wydaje się przede wszystkim reżyserką; gdy pisze powieść, na pierwszy plan wysuwa się jej rola pisarki. Funkcjonuje też na polu sztuk wizualnych, dziennikarstwa, performensu, a nawet teatru. Gdy sięga po narzędzia proponowane jej przez sztukę wizualną i jej instytucję, wydaje się je traktować instrumentalnie, realizuje swoje pomysły, nie dzieła sztuki. Jakby w ogóle nie posługiwała się takimi kategoriami.

Monografia traktuje wszystkie rodzaje działalności July, wszystkie jej projekty i pomysły, niejako na równi i dlatego na pierwszy rzut oka może przypominać klasyczne katalogi artystów wizualnych. Niczym w portfolio – zdjęcie, data, opis.

Poza wywiadem z July, nie ma tu jednak żadnego tekstu znanego kuratora, a o poszczególnych projektach dowiadujemy się przez krótkie wypowiedzi osób, które z July pracowały lub które ją w danym momencie jej kariery znały, czyli jej przyjaciół, współpracowników, artystów, kuratorów, ale też odbiorców ich prac (co w jej przypadku często oznacza też – współautorów).

Dzięki takiej formie książki może nie poznamy jakichś teorii na temat wykorzystywania nowych mediów, sztuce partycypacji czy kierunków literackich, które July mogłaby reprezentować, ale za to poznamy wiele niezdementowanych plotek i anegdot. July miała pracować jako ślusarka – specjalistka od zatrzaśniętych drzwi w autach; używała numer FedEksu należącego do Roseanne Barr; za drobne kradzieże wyrzucono ją z pracy w sklepie charytatywnym. No i ma manię zbieraczki, archiwistki, co też znajduje swoje odbicie w książce.

m

Oczywiście łatwo znaleźć wiele materiałów o July i bez tej książki. Można nawet powiedzieć, że w pewnych kręgach ma status celebrycki, a na pewno ma imponujące grono wiernych fanów, do których chyba sam się zaliczam. Tak działa przede wszystkim świat filmu. Fascynujące jest jednak, jak gładko July porusza się między różnymi obiegami; jak poszczególne projekty i pomysły czerpią z siebie nawzajem, jak jeden przechodzi w drugi.

A July nigdy nie uzyskała oficjalnej edukacji artystycznej (rzuciła studia po roku i przeniosła się do Portland). Na jej przykładzie książka świetnie pokazuje, jak być artystycznym samoukiem. Zaczynała od spektakli teatralnych robionych własnych sumptem, fanzinów, zespołów muzycznych (nie potrafiła grać na żadnym instrumencie ani śpiewać, ale dobrze czuła się na scenie). W swoich wczesnych performensach była właściwie samowystarczalna, sama obsługiwała scenografię. Kreowała w nich różne postaci, w które sama się wcielała. Na przykład rozmawiała sama z sobą wyświetlaną na monitorze. Ze swymi performensami występowała jako support przed występami punkowych kapel. Po takim doświadczeniu łatwo przyszło jej pisać dialogi czy opowiadania.

Jako performerka weszła do świata sztuki, ale też filmu (twierdząc, że jej występy są filmem, zaczęła występować na festiwalach filmowych). Taka wczesna July-perfomerka potem stała się bohaterką jej filmów pełnometrażowych: „Me You and Everyone We Know” (2005) oraz „The Future” (2011).

i

Podobno założyła stronę mirandajuly.com w czasach, gdy uchodziło się to za niesmaczne (piszę „podobno”, bo chociaż sam dojrzewałem wraz z Internetem, nie pamiętam takiej zasady internetowo-artystycznego sawuarwiwru).

Niektóre jej projekty wyprzedzały technologie. Czasami w momencie gdy powstawały były skomplikowane i pracochłonne, dzisiaj można by je przeprowadzić kilkoma kliknięciami i może przez to traciłyby na powabie. Taka była prowadzona przez nią platforma wymiany krótkich filmów tworzonych przez kobiety Joanie 4 Jackie (otwarta w 1995 roku jako Big Miss Moviala). Wszystko opierało się na przesyłaniu kaset VHS pocztą i kurierami (tu przydał się numer Fedeksu Roseanne Barr) i tworzeniu ich kompilacji. Dzisiaj byłoby to dziecinnie proste. Ale dzięki tej aktywności July sama zaczęła kręcić filmy. Całe archiwum Joanie 4 Jackie w 2017 roku zakupił Getty Research Institute.

Są też takie pomysły July, które przez pojawienie się mediów społecznościowych szybko się zdewaluowały i dzisiaj wydają się błahe. Jak – zupełnie wyjątkowy w jej twórczości – cykl rzeźb, pokazany na biennale w Wenecji w 2009 roku („Eleven Heavy Things”). Publiczność miała z nimi wchodzić w interakcje i z nimi pozować. Była to na przykład rzeźba naśladująca „aurę” wychodzącą z głowy osoby, która pod nią stanie czy prosta wysoka stela z dziurką i dwuznacznym podpisem: „This is not the first hole my finger has been in. Nor will it be the last one” (ponieważ July nie boi się dziecięcej seksualności – “coś przecież jest przez seksualnością dojrzałą”, mówi – na zdjęciu w książce palce do dziurki wkłada mały chłopczyk). Wprawdzie już od kilku lat działał Facebook, ale było to na rok przed narodzinami Instagrama. W każdym razie na Biennale July się nie sprawdziła.

Taka artystyczna dewaluacja dotyczy wielu artystycznych strategii, zwłaszcza slapstickowych. Niemal codziennie wyświetla mi się coś na kształt słabszej wersji „The Way Things Go” Fischli & Weiss. Artystów już do tego nie potrzebujemy.

ab

k

Jednak najciekawsze są wśród pomysłów July te, w których eksploruje możliwości współczesnych technologii na polu głębokich relacji międzyludzkich. Wpadła kiedyś na pomysł aplikacji, za pomocą której obce osoby mogłyby przekazywać intymne wiadomości. Jeśli bliska tobie osoba jest daleko lub nie chcesz jej czegoś powiedzieć twarzą w twarz, możesz o to poprosić innego użytkownika aplikacji, znajdującego się w jej pobliżu. Ponieważ stworzenie takiej aplikacji byłoby super drogie, July wyczekała na odpowiedni moment. Wreszcie gdy zgłosiła się do niej marka Miu Miu, by stworzyła dla niej film, July zaproponowała: nakręcę wam film, jak mi pomożecie zrobić aplikację. Tak powstało „Somebody”. Film (wszyscy aktorzy, w tym July, występują w nim w ciuchach Miu Miu, ale nie jest to najważniejsze) pokazuje, jak można użyć aplikacji by zerwać z chłopakiem, przeprosić kogoś, oświadczyć się, a nawet – uprawiać seks w trójkącie z rośliną doniczkową.Niestety po jakimś czasie aplikację zamknięto. Rekordzista, uwieczniony w książce, przekazał 69 wiadomości.

h

ho

Wchodząc w projekty July przekracza się granice swoje komfortu, poczucia żenady, także obawy o ekshibicjonizm (chociaż unikając egocentrycznego selfie-ekshibicjonizmu).

Wraz z Harrell Fletcher July przez kilka lat (2000-2007) zadawała ludziom zabawne instrukcje, na które ci odpowiadali za pomocą fotografii lub tekstu. Przypomina to dzisiejsze facebookowe łańcuszki (w rodzaju – za pomocą dostępnych w domu przedmiotów odtwórz znane dzieło sztuki), ale było jednak w jakiś sposób kuratorowane, a instrukcje July i Fletcher wyjątkowo sprawnie potrafiły wydobywać emocje i zwierzenia. Gdy prosiły o sfotografowanie znaczącego stroju (przez ułożenie ubrań w pozie człowieka na podłodze), chodziło o ubrania, które miało się na sobie w ważnym momencie życia (ale bez ślubów, pogrzebów czy bar micwy). Innym razem żądały: „Napisz historię swego życia w mniej niż jeden dzień”. Na początku XX wieku niektóre odpowiedzi przychodziły jeszcze pocztą i dopiero same artystki umieszczały je na stronie internetowej.

Można powiedzieć, że to rodzaj radykalnej intymności, intymności także wobec nieznanych sobie osób (określenie „radykalna intymność” nie jest moje, pada w jednej z wypowiedzi w książce o MJ). July mogłaby powtórzyć za Blanche: „I’ve always believed in the kindness of strangers”. Pamiętajmy jednak, że tu Tennessee Willimasa mówi to kobieta na skraju załamania nerwowego. Tak czy owak, to przekonanie, które dzieli wielu z moich ulubionych artystów.

Zdarzało się jej przeprowadzać spektakle, do których jako aktorów angażowała po prostu osoby z widowni, robiła aukcje przedmiotów, z którymi przynoszący je ludzie czuli emocjonalną łączność. W jednym z projektów zaangażowała swego przyjaciela, którego poznała, bo był kierowcą Ubera, którym jechała – to pochodzący z Nigru Oumarou Idrissa. W ramach akcji „We Think Alone” (2013) rozpowszechniała maile znanych koleżanek i kolegów (byli to m.in. Kirsten Dunst, Danh Vo, Lena Dunham, Catherine Opie).

W czasie pracy nad filmem „The Future” zainteresowała się „PennySaver”, darmowym pismem z ogłoszeniami „tanio sprzedam”. Ponieważ trwał kryzys gospodarczy, pisemko przeżywało swój łabędzi śpiew. A July interesowały nie tyle przedmioty, co historie ich sprzedawców. Powstała z tego książka, a jeden ze sprzedawców, z którym się zaprzyjaźniła, zagrał potem w jej filmie.

sklepik ksiażka

sklepik

sklepik ciastka
Pierniki upieczone przez Ankę. Niestety sfotografowała je na pudełku po ciastkach, więc zlewają się z tłem

Granice komfortu, nieco inaczej rozumianego, naruszał także jej projekt sklepu charytatywnego w ekskluzywnym centrum handlowym Selfrdiges w Londynie, w którym połączyła ze sobą organizacje charytatywne różnych religii – islamu, chrześcijaństwa, buddyzmu i judaizmu. Sam miałem okazję zrobić w nim małe zakupy. Kupione tam ekumeniczne foremki do ciastek (kupiłem je, bo świetnie oddawały ducha całego projektu), ofiarowałem potem mojej przyjaciółce Ance, która z kolei rzeczywiście w okolicach Bożego Narodzenia upiekła ekumeniczne pierniki. Było to bardzo w duchu MJ.

Książka ujawnia, w jaki sposób July dobierała asortyment sklepu. Preferowała takie kategorie jak: obuwie pielęgniarskie (tak!), dziwne paski, lalki o różnych kolorach skóry, przedmioty, które wyglądają jak abstrakcyjne rzeźby, chociaż nimi nie są. Odrzucała zaś ubrania Old Navy czy współczesne sukienki z syntetycznych materiałów.

d

g

W ostatnim wywiadzie July przyznała, że doświadczenie pandemii i zamknięcie w domu przeżywa trochę jak syndrom sztokholmski. Na Instagramie zdążyła już przeprowadzić konkurs artystyczny (wyniki ogłaszała w swej piwnicy) i rozpoczęła pracę nad kolektywnym projektem filmowym, którego poszczególne fragmenty będą kręcić jej instagramowi followersi – o ile dobrze zrozumiałem jej założenia. Właściwie każdy mógł zmieścić się w jej internetowym castingu. July szuka: ludzi z dziećmi w każdym wieku, matek i córek, które żyją pod jednym dachem, tych, którzy mieszkają w sąsiedztwie lasu, pianistów nieidentyfikujących się z podziałami płciowymi czy osób, które łatwo wymyślają niezwykłe żeńskie imiona. Trudno na razie stwierdzić, co z tego wyniknie.

July należy do tych twórców, których albo się bezkrytycznie kocha, albo w całości odrzuca (znam też takich). Ja, chociaż najpierw poznałem ją jako reżyserkę „The Futre”, zacząłem za nią podążać po lekturze jej opowiadań ze zbioru „No one belongs here more than you”, wydanych po polsku pod tytułem „Pasujesz tu lepiej”. Podobnie stało się z jej powieścią „The First Bad Man”, która ukazała się u nas jako „Pierwszy bandzior”. Ponieważ nie jestem krytykiem literackim, mogę śmiało powiedzieć: Nie będę czytał książek z tak głupio przetłumaczonymi tytułami.

No i oczywiście, ))<>((.

f

Sklepik Mirandy July

mjuly3

W londyńskim Selfridges czuję się nie na miejscu. Tuż po wejściu wpadam na torebki Louis Vuitton, a potem jest już tylko gorzej. Labirynt schodów ruchomych i butików nie na moją kieszeń. By tu coś znaleźć, trzeba zanurzyć się w gigantycznym sklepie. Jeszcze trudniej się zorientować, jak stąd wyjść. A ja nie znoszę zakupów. Powstrzymałem swą niechęć dla Selfridges, by odnaleźć pewien niecodzienny sklep – najnowszy projekt Mirandy July, przygotowany we współpracy z Artangel.

July fascynuję się przede wszystkim jako pisarką i nie mogę pojąć, dlaczego nikt jej jeszcze nie przetłumaczył na polski – domagałby się tego przynajmniej jej zbiór opowiadań „No One Belongs Here More Than You”. W drugiej kolejności lubię ją jako autorkę filmów, zwłaszcza „Me and You and Everyone We Know”. ))<=>((. Ci, co widzieli, zrozumieją, o co chodzi. Ale wszystko, co July robi, ma swe korzenie w performensie. Można się o tym przekonać śledząc jej konto na Instagramie. Ja w każdym razie jestem od dawna jej fanem.

Jeśli miałbym streścić Mirandę July w jednym zdaniu, byłby to cytat z „Tramwaju zwanego Pożądanie” Tennessee Williamsa: „I’ve always depended on the kindness of strangers”. July epatuje rodzajem ciepła, ufności, chciałoby się ją przytulić jak terapeutycznego psa.

mjuly1.jpg

Ze swoim nowym projektem July weszła do paszczy lwa. Ale przecież potrafiła wybrnąć nawet z propozycji nakręcenia filmu dla marki Miu Miu (powstał świetny krótki film i aplikacja, o którym film opowiada). Tym razem w luksusowym centrum handlowym przy londyńskiej Oxford Street otworzyła sklep z używanymi rzeczami. Do tego jest to sklep charytatywny, jakich wiele w Londynie. Większość z nich powiązana jest z różnymi kościołami. I tu July postanowiła namieszać.

Jej projekt to wspólny sklep czterech organizacji: Islamic Relief, Norwood, London Buddhist Centre oraz Spitalfields Crypt Trust. Dochody ze sklepu zasilą więc organizacje charytatywne muzułmanów, żydów, buddystów i chrześcijan. Niewielki butik w Selfridges jest więc ekumeniczny, ale zupełnie niereligijny. Nie o religię tu przecież chodzi. W wywiadach July opowiada o tym, jak zachwycają ją londyńskie sklepy charytatywne i rodzaj tolerancji, jaki tworzy ich siatka. Jak mówi, w Ameryce sklep Islamic Relief byłby nie do pomyślenia.

mjuly2.jpg

Miałem wrażenie, że klienci Selfridges raczej do sklepiku July nie zaglądają. A został on przez nią wykuratorowany i jest w nim coś ze specyficznego klimatu jej filmów i książek, a nawet coś z jej osobistego stylu. Na przykład wszystkie sprzedawane tu książki napisały kobiety. July skupiła się też na ubrankach dla wcześniaków, dziwnych butach i innych dziwnostkach. Ale to, co w tym sklepie jest wyjątkowego to jednak fakt, że koszulkę za trzy funty można kupić całkiem niedaleko od wieszaków, gdzie za pierwszy lepszy ciuch trzeba zapłacić sto razy więcej.

Bardzo chciałem nie wyjść z tego sklepiku z pustymi rękami i udało mi się. Poza pędzelkiem, którego przeznaczenia nie odgadłem, kupiłem też foremki do ciastek, do tego bardzo w duchu samego pomysłu July. To foremki świąteczne, dzięki którym można nimi obchodzić i Boże Narodzenie (foremka w kształcie choinki), i żydowską Chanukę (drejdel), i hinduskie Diwali (lampka oliwna), i muzułmańskie Id al-Fitr (fanus). Nie zamierzam piec ciastek, więc pewnie komuś je odstąpię.

mjuly5

A to wszystko w żółtej torebce, podobnej do tych toreb wypełnionych drogimi ciuchami, które wynoszą z Selfridges klienci. Gdy paradują z tymi żółtymi torbami po Oxford Street, wszyscy widzą, gdzie robili zakupy.

Wizyta w sklepiku Mirandy July kosztowała mnie sześć funtów.