Richter w Oświęcimiu

W „Gazecie Wyborczej” piszę o otwartym w zeszłym tygodniu pawilonie „Birkenau” Gerharda Richtera w Oświęcimiu (w drukowanym wydaniu „Wyborczej” z 13 II 2024 tekst nosi tytuł „Na granicy wyobrażonego”). Poniżej kilka fragmentów.

Ten pawilon trzeba traktować w całości, jako dzieło totalne, Gesamtkunstwerk, integralne połączenie architektury z dziełami sztuki.

Stanął w Oświęcimiu tuż obok Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży z inicjatywy artysty oraz Międzynarodowego Komitetu Oświęcimskiego, który w poprzednim roku uhonorował Richtera nagrodą w formie odwróconej litery B (jak z obozowej bramy w Auschwitz). Szybką budowę umożliwił sponsor – niemiecka firma Volkswagen.

Budynek, który Richter zaprojektował wraz z żoną Sabine Moritz-Richter, przypomina kaplicę. Jest prosty, biały, kryty dwuspadzistym dachem. Na swojej dłuższej osi przecina go szklany pas, którym do środka wpada naturalne światło. Za niewielkim przedsionkiem znajduje się właściwa sala wystawowa. Tam na przeciwległych ścianach zawisły fotograficzne duplikaty czterech abstrakcyjnych obrazów z cyklu „Birkenau” oraz „Szare lustro”, czyli cztery szare szklane panele, w którym odbija się całe wnętrze.

Kompozycję dopełniają kopie czterech zdjęć i one są tutaj najważniejsze.

To jedyne zdjęcia zrobione w obozie przez więźniów Auschwitz, członków Sonderkommando, latem 1944 roku. Dwa, wykonane z wnętrza krematorium, przedstawiają palenie zwłok w dołach spaleniskowych, dwa wykonano pospiesznie w brzozowym lasku. W rogu jednego z nich udało się uchwycić nagie kobiety, przygotowujące się do wejścia do komory gazowej. Klisze zostały przemycone na zewnątrz obozu w tubce pasty do zębów i trafiły do polskiego Ruchu Oporu w Krakowie. Filozof Georges Didi-Huberman nazwał je „czterema obrazami wyrwanymi piekłu”.

W 2014 roku Richter postanowił podjąć próbę przemalowania tych zdjęć na obrazach, w dobrze znanym fotorealistycznym stylu swych wcześniejszych prac. Szybko jednak postanowił te przedstawienia zniszczyć. Cztery obrazy przeszły kilkuetapowy proces pokrywania farbą i jej niemal mechanicznego ścierania gumową wycieraczką. Przedstawienia zostały zniszczone, wytarte, a może po prostu – przesłonięte. W ostatecznej wersji cyklu „Birkenau”, wielowarstwowym palimpseście, nie da się dostrzec śladu po pierwotnej kompozycji. To cztery abstrakcyjne obrazy o strukturze nieregularnej siatki. Widać w nich gest roztarcia farby. Dominują neutralne szarości, jakby wyjęte z czarno-białej fotografii, z dodatkiem kilku innych kolorów: czerwieni, zieleni, bieli. Podobnych obrazów Richter stworzył wiele, te odróżnia jednak tytuł – „Birkenau”.

Cykl „Birkenau” nie jest zwykłą abstrakcją. Jest aktem odrzucenia mimetycznych reprezentacji Holokaustu. Odnosi się do pytania, jak pamiętać, jak może wyglądać praca wyobraźni w obliczu Zagłady.

Jeśli przyjrzeć się twórczości Richtera na przestrzeni lat, w pierwszej kolejności interesowała go nie tyle (nie)możliwość reprezentacji nazistowskich zbrodni, ile kolektywna niemiecka wina. Kontekstem dla działania Richtera jest też bowiem państwowa, oparta na powtarzalnym rytuale polityka pamięci obowiązująca w Niemczech. 

Richter próbuje łączyć skrajności. Opowiada i o konieczności konfrontacji, i o nieuchronnej porażce takiej próby. Przy wejściu do pawilonu znajduje się cytat z artysty, który – jakby za Didi-Hubermanem, mówi: „Tworzenie obrazu… czyni nas ludźmi”. W cyklu „Birkenau”, a w szczególności w pawilonie w Oświęcimiu, próbuje pogodzić różne tradycje podchodzenia do obrazów Holokaustu i tworzenia sztuki podejmującej ten temat.

Benjamin Buchloh, historyk sztuki wielokrotnie analizujący twórczość Richtera, przywołuje w kontekście tych dwóch tradycji dwa skrajnie odmienne filmy: „Noc i mgłę” Alaina Resnais (1955), próbę syntezy doświadczenia Zagłady, opartą na materiałach dokumentalnych, oraz wielogodzinny dokument „Shoah” Claude’a Lanzmanna, ukończony w 1985 roku. Lanzmann programowo odrzucał użycie materiałów archiwalnych, twierdząc, że pokazanie ofiar zawsze będzie aktem obscenicznym, nawet jeśli szok może mieć wartość pedagogiczną.

Podobnie dzieje się w filmie „Strefa interesów” Jonathana Glazera na podstawie powieści Martina Amisa, który 8 marca wchodzi do polskich kin. Reżyser pokazuje życie rodziny Rudolfa Hössa, komendanta Auschwitz w willi tuż obok obozu. Kamera do samego obozu jednak nie wchodzi, obóz jedynie słyszymy, gdzieś w tle kadrów widać dymy i łunę.

Richter w cyklu „Birkenau” jest zdecydowanie bliższy Lanzmanna i Glazera.

W samej figurze artysty, jaka się przy okazji wyłania, jest coś anachronicznego i megalomańskiego. Pomnikowy pawilon, legitymizowany zaangażowaniem MKO, wydaje się pochodzić z innych czasów, z epoki, w której wielcy artyści (biali mężczyźni) robili wielkie gesty, które nabierały znaczenia przez sam fakt, kto je wykonywał. To figura artysty, który samodzielnie mierzy się z wielkimi pytaniami i historią przez wielkie „H”.

Pawilon Richtera nie jest jednak przestrzenią eksterytorialną. Sam Marian Turski podkreśla, że powstanie pawilonu „Birkenau” w Oświęcimiu to wydarzenie polityczne, „czy tego chcemy, czy nie”. Nawet podczas otwarcia ze strony niemieckich polityków pojawiły się próby łączenia pracy Richtera i pamięci Holokaustu z atakiem Hamasu z 7 października zeszłego roku.

Richtera z pewnością nie interesuje polski kontekst, on mierzy się z niemiecką historią. Odniesieniem są tu jego prace znajdujące się na stałe w Berlinie. Porastają je grube tony komentarza, uniwersalnych dyskusji dotyczących możliwości obrazu, relacji przedstawienia i abstrakcji, ale też trudnego trójkąta Niemcy – Holokaust – pamięć. Polscy organizatorzy nie potrafili na razie nadać temu wydarzeniu odpowiedniej rangi intelektualnej. Na uroczystym otwarciu padały raczej gładkie słowa o przerażeniu, pamięci, milczeniu, nadziei.

Marian Turski przemawia na uroczystości otwarcia pawilonu

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONACH „WYBORCZEJ”.

Don Kichotka

malkowska 1
Krytyczka 30 centymetrów ponad chodnikami

„Do Rzeczy” z 21 marca opublikowało wywiad z Moniką Małkowską, krytyczką, która „obnażyła patologię w polskiej kulturze”. Wywiad ten nosi tajemniczy tytuł „Imperium kontratakuje”. O ile jej tekst „Mafia bardzo kulturalna” z „Rzeczpospolitej” ze stycznia 2015 roku, którego ten wywiad jest echem, był szytym grubymi nićmi absurdem, to wiadomo było przynajmniej, o co chodzi w tytule. Kontratakujące imperium jest bardziej dwuznaczne. Czy znowu chodzi o „mafię”, która nabrała drugich skrzydeł, czy może o to imperium, z którym mierzymy się od kilku miesięcy? Szkoda, że Małkowska w wywiadzie w ogóle nie odnosi się do obecnej sytuacji politycznej ani do polityki Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Gdy ukazał się tekst Małkowskiej o „mafii kulturalnej”, wydawało mi się, że trzeba go olać. Próbował z Małkowską dyskutować Iwo Zmyślony. Zareagowali też dyrektorzy instytucji, oskarżani przez Małkowską o tworzenie struktur mafijnych. Zignorowanie Małkowskiej było błędem, krótkowzrocznością. Ale z drugiej strony – czy dyskutowanie z nią cokolwiek zmieniło? Jednak gdy dziś ją czytam, mam wrażenie, że mówi już nie tylko w swoim imieniu.

Małkowska stała się krytyczką-populistką. „Mafia bardzo kulturalna” rozpoczyna się od zestawu stereotypowych nieporozumień związanych ze sztuką współczesną, pod którymi krytyczka – zamiast je rozwiewać – podpisuje się. Pisze, że wystarczy kurator lub krytyk, by sztukę zrobić z byle kupy błota. Pisze, że o randze sztuki coraz częściej decyduje skandal czy szum medialny. Narzeka na rosnącą rolę kuratorów i zanik krytyki (nie zauważa jednak, że ten ostatni może się wiązać z kryzysem prasy; nie tylko ona straciła etat, etaty potraciło wielu dziennikarzy – krytycy mojego pokolenia o tym, że istnieje coś takiego jak etat, dawno zapomnieli). No a to wszystko jest nakręcane przez grupę cynicznych cwaniaków, którzy wciskając ściemę, kręcą na tym lody.

Jak wynika z najnowszego wywiadu, Małkowska to niezwykle płodna krytyczka. Już w pierwszym zdaniu chwali się, że w ciągu ćwierćwiecza opublikowała ponad 10 tys. tekstów. To jakieś czterysta tekstów rocznie, czyli więcej niż jeden dziennie – chapeau bas!

Problem w tym, że dla osoby nieznającej realiów i nieśledzących świata sztuki, legitymizowana tasiemcową bibliografią Małkowska na pierwszy rzut oka może mieć nawet rację. Miesza bowiem ze sobą dwie sprawy – katastrofalną sytuację socjalną twórców oraz odpowiedzialność za tę sytuację rzekomej „mafii”.

Trudnym położeniem artystów w Polsce zajmowało się przede wszystkim Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej; ubezpieczeń społecznych dla twórców dotyczył Strajk Artystyczny w maju 2012 roku. OFSW próbowało minimalizować zależności artystów od rynku sztuki podnosząc kwestię płacenia artystom za udział w wystawach.

Nierówności czy funkcjonowanie tzw. czarnej materii świata sztuki to problem nie tylko Polski, to problem globalny, wszak świat sztuki jak w soczewce skupia w sobie patologie neoliberalnego kapitalizmu. Nie jest jednak tak, jak chce Małkowska, że winę za to ponosi parę powiązanych interesami osób, które wystarczy zdemaskować (i ukarać?). Jako środowisko jesteśmy przecież jednym z najlepiej przebadanych środowisk – w ostatnich latach namnożyło się raportów i badań, wiemy o sobie bardzo dużo. Jesteśmy świadomi dysproporcji i nierówności. Ale musimy sobie zdawać też sprawę z tego, że niektórych z nich nie zlikwidujemy nigdy – chociażby tych między liczbą aspirantów (opuszczających Akademie Sztuk Pięknych) a ograniczeniami tzw. pola widoczności (czyli po prostu przepustowości galerii i muzeów).

malkowska 3.jpg

Tyle że problem biedy twórców to problem systemowy (i jego rozwiązanie nigdy nie zaspokoi wszystkich). Bezpodstawne wskazywanie palcem winnych (galerii, kuratorów, dyrektorów muzeów) to jak szukanie kozła ofiarnego. W przypadku Małkowskiej tezy i argumenty Obywatelskiego Forum Sztuki Współczesnej czy kręgu aktywistów i badaczy zajmujących się prekariatem i tzw. środowiskami kreatywnymi służą do przeprowadzenia próby czystki w kanonie współczesnej sztuki czy donkiszockiej walki z establishmentem. Przy czym, podobnie jak ministerstwo w przypadku dotacji na kolekcje, Małkowska wie już, z kim walczy, ale jeszcze chyba nie jest pewna, co popiera (list „najbardziej niedocenionych” dołączona do „Mafii bardzo kulturalnej” jest mało przekonująca, bo to jednak artyści funkcjonujący w obiegu).

W wywiadzie Małkowska zdradza, jak powstał tekst „Mafii bardzo kulturalnej” i dlaczego tak późno: „Wtedy jeszcze nie miałam wglądu w materiały i nie wiedziałam, jak na twarde liczby przekłada się to, że od kilku lat beneficjentami wszystkich grantów i dotacji są wciąż ci sami ludzie”. Co to za materiały i co to za „twarde liczby” – nie wiadomo. Ani w artykule, ani w wywiadzie nie padają. Tekstem Małkowskiej nie zainteresował się tygodnik „Polityka”, i dopiero Dominik Zdort, szef „Plusa Minusa” (dodatku do „Rzeczpospolitej”), „przeraził się skalą wynaturzeń”.

Ciekawe, że Małkowska zaprzecza sukcesom polskich artystów za granicą: „Wciskana nam ułuda pryska w zderzeniu z realiami – w zachodnich muzeach, w ważnych galeriach nie jesteśmy obecni, a nasza »wyjątkowość« na kulturalnej niwie to propaganda, którą nam wmawiano”. Znowu, krytyczka ma rację, wyśmiewając (auto)promocyjne zapędy Instytutu Adama Mickiewicza, który wysyłał polskich dziennikarzy na otwarcia swych zagranicznych imprez, by w Polsce odtrąbili kolejne sukcesy, chociażby Polskiej Prezydencji, gdy kultura służyła za kwiatek do kożucha polityki. Ale Małkowska wydaje się nie zauważać, że od co najmniej kilkunastu lat polscy artyści po prostu uczestniczą w międzynarodowym obiegu – i tego sukcesu, po dekadach artystycznej izolacji, nie da się zaprzeczyć. Stało się tak również – chociaż nie wyłącznie – dzięki pracy Instytutu Adama Mickiewicza, ale przede wszystkim dzięki międzynarodowym kontaktom instytucji publicznych, kuratorów, galerii prywatnych, sukcesywnego budowania relacji.

To się po prostu dzieje. Artyści polscy na równych prawach uczestniczą w międzynarodowym obiegu, a zagraniczne pisma piszą o wystawach w polskich muzeach i galeriach. Powoli budowana jest również świadomość o istnieniu takich twórców jak Szapocznikow czy Wróblewski. OK, polska sztuka nigdy nie stworzyła zjawiska w rodzaju niemieckiego Neue Wilde, polscy twórcy to też nadal nie pierwsza liga rynku sztuki w rodzaju Richtera czy Hirsta (chociaż może to i lepiej), ale twierdząc, że polscy artyści nie są obecni w ważnych galeriach i muzeach, Małkowska grubo się myli.

Tym bardziej, że za „mafią” mają się kryć ci, którzy właśnie poza Polską sporo osiągnęli – Małkowska określa ich jako „stajnię Rastra, Fundacji Galerii Foksal, reprezentantów Muzeum Sztuki Nowoczesnej”, chociaż kim są ci ostatni, trudno jasno stwierdzić, na pewno jest to dosyć szeroka grupa artystów. Rzekoma mafia ma jednak mieć szerokie powiązania – w mediach, uczelniach artystycznych, instytucjach. Wręcz włada umysłami.

Przeprowadzający wywiad dziennikarz, Jakub Kowalski, sugeruje, że tekst „Mafii bardzo kulturalnej” „nabrał drugiego życia poza Polską” – tego niestety Małkowska nie rozwija; chętnie bym się dowiedział o zagranicznej recepcji krytyczki znad Wisły.

Dalej Kowalski podsuwa Małkowskiej: „Mafia nie wybacza i ukarała panią dotkliwie”. Krytyczka potwierdza: „Zostałam wyeliminowana ze środowiska, któremu wcześniej zależało na moich opiniach. Zaczęto za moimi plecami uprawiać czarny PR. (…) Chcieli mnie też odkopać ekonomicznie. Straciłam rozmaite zajęcia, co mocno uderzyło mnie po kieszeni. Jednak – mój Boże – raz się żyje i skoro chce się zachować twarz, to trzeba odpowiadać za swoje słowa. I mieć kręgosłup moralny, którego moje środowisko najwyraźniej nie ma”.

Oczywiście Małkowska ze swoim kręgosłupem może czuć się lepsza – czemu nie. Na zdjęciu towarzyszącym wywiadowi, siedząc na wysokim postumencie, prezentuje się dumnie wyprostowana. Ale może wzięłaby pod uwagę fakt, że po wysuwaniu wątpliwych oskarżeń jako ekspertka straciła w oczach redaktorów, a jako nauczycielka w oczach decydentów Akademii Sztuk Pięknych?

Małkowska jednak idzie o krok dalej – twierdzi, że ostracyzm dotknął też jej nieżyjącą babcię. Jeśli ktokolwiek do tego momentu przyjmował jej słowa bezkrytycznie, w tym miejscu musi zobaczyć błysk czerwonej lampki. „Trudno pojąć, ale medialna eliminacja dotknęła również pani babcię!”, twierdzi dziennikarz. A jakże, potwierdza Małkowska. Jej babci, dawnej pracowniczki Polskiego Radia, nie uczczono przy okazji 90-lecia tej szacownej instytucji: „Jeszcze by ktoś ze słuchaczy przypomniał sobie nazwisko Małkowska… Uważam to za hańbę Polskiego Radia”. Czy to hańba, czy nie, trudno mi rozstrzygać. Dostrzeżenie w tej historii macek „mafii bardzo kulturalnej” to jednak objaw jakiejś manii.

malkowska 2.jpg
Sztab mafijny i „słoiki”

Kto kieruję mafią? W mało zawoalowany sposób Małkowska sugeruje, że capo di tutti capi to Anda Rottenberg. Ale „sztab liczy ok. 10 osób. Z artystami, kuratorami, dziennikarzami – ok. 50. Reszta to pomniejsi funkcjonariusze i aspiranci do wejścia w układ. Najczęściej tzw. słoiki, po przeprowadzce do Warszawy. Wiedzą, że ich kariera związana jest z zakotwiczeniem, powrót do domu byłby klęską. Wczepiają się więc pazurami w układ, zdolni do przegryzienia gardła temu, kto zdemaskuje ich słabości. To właśnie ci nadgorliwcy przestali mi się kłaniać”. Mafiosami mają być po prostu najbardziej wpływowi kuratorzy. Z nazwiska Małkowska wymienia Sebastiana Cichockiego, Łukasza Rondudę, Stacha Szabłowskiego.

Najtrudniej mi przejść do porządku dziennego nad rzekomymi krwiożerczymi „słoikami”. Sam kilkanaście lat temu przyjechałem do Warszawy na studia i nie wiem, dlaczego regularnie ktoś mi to wprost lub nie wprost wytyka. Słoiki to jakiś parszywy termin utrwalony w debacie publicznej przez „Gazetę Stołeczną”. Sama potrzeba istnienia takiej kategorii świadczy o przedziwnej odmianie lokalnej ksenofobii. Jedni narzekają, że przyjezdni zajmują parkingi, Małkowskiej kategoria „słoika” służy do snucia pseudosocjologicznych rozważań, jakoby przeprowadzka do stolicy wiązała się z jakimiś szczególnie wrednymi cechami charakteru.

Bo podobnie jak wielu z nas prześmiewczo i przekornie nazywa się „gorszym sortem” (za prezesem), „obywatelami drugiej kategorii” (za prezydentem), tak pewnie większa część naszego środowiska może się określać „mafią bardzo kulturalną” (za Małkowską). Jakoś nie przeszłoby mi jednak przez gardło, by nazwać się „słoikiem”.

Niestety Małkowska nie zauważa w wywiadzie, że jej poglądy świetnie mogą posłużyć do „korekty w kulturze”, zapowiadanej przez ministra Glińskiego. A może już służą?

„Czy to można zmienić?”, z nadzieją pyta dziennikarz przestraszony wizją mafijnych macek. „Tak – odpowiada Małkowska – rozwalając patologiczny układ, ale to będzie rewolucja w warstwie zwanej, niesłusznie, inteligencją. Potrzeba do tego pułku Don Kichotów, niezależnych tak jak ja. I nieskorumpowanych urzędników. Raczej nie widzę szans”.

Ciekawe, że mamy dziś dwóch krytyków, którzy węsząc patologie, oczekują rewolucji i wydają mi się coraz sobie bliżsi: Małkowska wieści rewolucję w warstwie instytucjonalnej, Zmyślony – w warstwie moralnej.