Całą drogę z Berlina do Warszawy bezczelnie grałem w grę na ajfonie. Polega na wrzucaniu owoców do pudełka, spadają z góry jak klocki w „Tetrisie”. Gdy dwie porzeczki się zderzają, zamieniają się w borówkę, dwie borówki – w limonkę, dwie limonki – w malinę, maliny – w mandarynkę, mandarynki – w zielone jabłko, jabłka – w różowy owoc w kształcie serca, dwa różowe owoce dają kokosa, dwa kokosy – pitaję, dwie pitaje – ananasa; dwa ananasy – arbuza.
Czasami niespodziewanie owoce układają się pomyślnie, zaczynają się dotykać w odpowiedniej kolejności i bum – bum – bum zamieniają się w coraz większe i lepsze. Przez ponad pięć godzin jazdy pociągiem i jeszcze ostatnim dziennym autobusem 128 do domu nie udało mi się wyprodukować dwóch arbuzów, więc nie dowiedziałem się, co jest dalej. A chciałbym wiedzieć.
Wstydziłem się nieco przed samym sobą tych godzin spędzonych na zbijaniu owoców. Zrzucałem winę na to, że byłem sam w przedziale. Gdyby ktoś mi towarzyszył, na pewno przynajmniej na jakiś czas przybrałbym pozę bardziej intelektualną. Tym bardziej, że ciągnąłem ze sobą kilogramy książek, w tym ogromny katalog, którym chwalił mi się niedawno A., że już ma i że to taka ważna wystawa, i nie chciałem być gorszy, też sobie kupiłem, chcąc mieć go natychmiast.
Grając w owoce słuchałem piosenki „Messy” Loli Young (lubię fragment: „I’m not skinny and I pull a Britney every other week”), a jak mi się wreszcie znudziła, przełączyłem ją na podcast „Drifting Off With Joe Pera”, który przynajmniej w teorii ma ci pomóc zasnąć, ale jest za ciekawy, zdarza mi się słuchać tego w kółko i niektóre fragmenty znam na pamięć. Poszczególne odcinki podcastu przerywała reklama wakacji w Turcji – „zarezerwuj swój bilet do szczęścia już teraz”.
Pewnie dałoby się jednak zasnąć przy moim ulubionym odcinku, w którym Joe Pera puszcza swoją kolekcję nagrań różnych wodospadów. Jednym z nich jest wodospad z Bellingham w stanie Washington, a ja kiedyś byłem w Bellingham, chociaż nie nad wodospadem, ale i tak jest nostalgicznie. Pera nagrał też Fallingwater w Pensylwanii, nad którym stoi słynny dom zaprojektowany przez Franka Lloyda Wrighta, a tam byliśmy z M. całkiem niedawno. Całą naszą uwagę poświęciliśmy architekturze, ignorując sam wodospad. Pera – na odwrót – nie wspomina nawet, że tam stoi jakiś budynek, po prostu skupia się na dźwięku. (Próbowałem też słuchać Kozyry w „Godzinie Szumu”, ale wolałem szum wodospadu.)
Tak się też składa, że w minionym roku byliśmy z M. kilka razy nad wodospadem Niagara, do tego w różnych porach roku. Tuż przed Bożym Narodzeniem pojechaliśmy tam z G. i to była naprawdę świąteczna wycieczka, bo z G. widujemy się raczej w Warszawie. Tego dnia w Niagara Falls prawie nie było turystów, a okolice skuwał lód, który powstawał od wodnego pyłu, zawiewanego przez wiatr znad wodospadu. Sceneria przypominała „pałac lodowy” z „Doktora Żywago”. Z G. i M. zrobiliśmy sobie pamiątkową fotografię – w beczce w wodospadzie. To zdjęcie to rodzaj autoupokorzenia, ale kilka osób w historii rzeczywiście przeżyło ten kaskaderski czyn, skacząc z Niagary w beczce.
„It was like floating in the cloud” – Roger Woodward, który w 1960 roku jako siedmiolatek przeżył upadek z wodospadu Niagara, tak po prostu, przypadkiem, bez beczki, porównywał swe wrażenia do unoszenia się na chmurze. Musiał opowiadać tę historię przez całe swoje życie, szlifując zdania i słowa, bo dziś recytuje je bez zająknięcia.

Na wystawie w Fundacji Julii Stoschek, którą odwiedziłem wspólnie z A., też można było chodzić po chmurach, ale trzeba było najpierw nałożyć hełm 3D. Mój hełm odmówił posłuszeństwa, jakby nie chciał czytać ruchu moich rąk, więc się poddałem. Przyglądałem się A., która w swoim hełmie chodziła po sali, próbując rozgarniać chmurową watę.
Obok stała instalacja, którą David Medalla wymyślił w latach 60. Z ustawionych pionowo przezroczystych rur powoli wypływają długie kolumny gęstej piany, mesmeryzując zwiedzających. Kiedyś czytałem o tej pracy we wspomnieniach Grzegorza Kowalskiego z Meksyku z 1968 roku. Kowalski opisywał po kolei i szczegółowo wszystkie prace na wystawie sztuki kinetycznej, chcąc zabrać ze sobą tę wiedzę na drugą stronę żelaznej kurtyny. Jego opowieść o pianie utkwiła mi w pamięci. Praca nosi tytuł „Cloud Canyons”.
Medalla miał się inspirować osobistymi przeżyciami: lotem nad Wielkim Kanionem Kolorado, wrzącą filipińską zupą ginataang z mlekiem kokosowym, a także pianą, która wystąpiła na usta umierającego mężczyzny.
Niezrażony faktem, że nie było dla mnie miejsca w wirtualnej rzeczywistości, im głębiej wchodziłem w wystawę, z tym większą przyjemnością się jej poddawałem – odwróconym do ściany ekranom, filmom z pustą kliszą i mrugającym żarówkom. Nie zastanawiałem się, o czym to jest, po prostu dobrze się tam czułem.
Podobne uczucie, wodospady i kaniony powróciły w Hamburger Bahnhof na indywidualnej wystawie Marka Bradforda. Na jej końcu Bradford umieścił swoje wczesne wideo zatytułowane „Niagara” (2005). Nawiązywał w nim nie tyle do samego wodospadu, co do słynnego filmu z Marilyn Monroe. Można na nim zobaczyć wodospad w 1953 roku oraz Monroe przechadzającą się w charakterystyczny sposób, który powodował wibrowanie jej pośladków (90-60-90) w obcisłej spódnicy.
Bradford sfilmował od tytułu swego młodego sąsiada, jak zamaszyście idzie pustym chodnikiem w Los Angeles. Aż chciałoby się ruszyć za jego energicznymi pośladkami, ale nie można. Odchodzą w kierunku miejskiego horyzontu, a my zostajemy w miejscu. Do momentu, gdy po kilku minutach film zaczyna się ponownie, a one na krótką chwilę zajmują cały kadr.
Chłopak w żółtych spodenkach nazywa się Malvin. Sam Bardaouil pisze o nim w katalogu wystawy, że „żegluje bezwzględnymi ulicami Los Angeles” („he navigates the unforgiving streets of Los Angeles”). Wystawa Bradforda nosi tytuł „Keep Walking”.
Chociaż trudno zignorować krytyczne wydźwięki tego krótkiego filmu, odbierałem go raczej jako apoteozę hipnotycznych czarnych męskich pośladków. Pośladki Malvina są jak dwa arbuzy. Bilet do szczęścia.
Bo film Bradforda jest przesiąknięty szczególnym romantyzmem. Chodzi tu o dużo więcej niż „I like big butts”. Przypomniałem sobie przy okazji, że piosenka „Baby Got Back” to utwór, który pokazuje słabość testu Bechdel, bo chociaż trudno jej odmówić mizoginii, zdaje ten test śpiewająco. Pojawiają się w niej bowiem dwie kobiety, prowadzące ze sobą rozmowę, która nie dotyczy innego mężczyzny; jedna dziewczyna mówi do drugiej: „Oh my god, Becky, look at her butt!” Filmu Bradforda nie trzeba poddawać temu testowi, ale też wszyscy intuicyjnie czujemy, że gejom można w tych sprawach trochę więcej.
Malvin od tyłu wydał mi się beztrosko szczęśliwy.

Następnego dnia na Unter den Linden widziałem dwóch młodych mężczyzn, tak pięknych i szczęśliwych, a do tego dobrze ubranych, że zapragnąłem za nimi podążyć jak apostołowie za Jezusem. Rozsądek jednak zwyciężył i poszedłem na S-Bahn, który zawiózł mnie na dworzec kolejowy, gdzie już na peronie zacząłem zbijać owoce. To naprawdę wredne pytanie: kim jesteśmy i dokąd zmierzamy.
Tego dnia miałem zły sen. W wyniku intrygi Joanny Mytkowskiej jakaś nieznana mi komisja zdecydowała mianować mnie na stanowisko dyrektora Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Na wieść o tym rzuciłem się do ucieczki i zabarykadowałem w domu. Tuż za mną przybiegła moja niedoszła czy była dziewczyna (?) – młoda Bożena Dykiel. Przylepiając twarz do szyb krzyczała, że teraz chce być już tylko ze mną do końca życia (skoro będę dyrektorem). W pośpiechu zamykałem drzwi i okna, by jej nie wpuścić do środka, przerażony wizją hetero-współżycia z Dykiel, do tego na stanowisku dyrektora MSN-u. Mój sen miał klimat pierwszych scen „Scary Movie”, tylko na serio.
Podejrzewam, że podświadomie wyprodukowałem tę wizję z zazdrości. Kilka dni wcześniej podczas proszonej kolacji M. (inny M.) opowiedział nam swój sen, w którym występowała jego naga teściowa i ogromny ślimak, i brzmiało to o wiele ciekawiej niż moja odpowiedź na pytanie, jak mi minął dzień (piekłem ciasto).
Ale pamiętam też opinię, że opowiadanie snów to pójście na łatwiznę. Nie wystarczy snu streścić, trzeba mieć jeszcze na jego temat jakieś ciekawe przemyślenia. T., której czasami opowiadam swoje sny, zanim przejdzie do własnej interpretacji, pyta: z czym pan to wiąże?