Breugel-Bosch Bus

W połowie lat 80. Kim Adams otrzymał swój pierwszy grant z Ontario Arts Council i nie zastanawiając się długo wydał całą kwotę na wyprzedaży w sklepie modelarskim w Toronto. To była going-out-of-business sale, wydawało się głupotą nie skorzystać z okazji i nie wydać 1800 dolarów na miniaturowe kolejki. W domu ogarnęły go jednak wyrzuty sumienia i zrozumiał, że musi teraz zamienić swoje hobby w sztukę. Tak powstała pierwsza „Artystyczna kolonia”, miniaturowa wizja świata zamieszkanego przez artystów, oczywiście w skali H0. Podejrzewam, że ta historia ma coś w sobie z apokryfu. Ale – przysięgam – nie ja ją wymyśliłem. Przepisuję ją, chociaż niezbyt wiernie, bo nie ma to jak głuchy telefon, z bardzo poważnego katalogu, wydanego przez całkiem poważne muzeum.

Przeczytawszy powyższy akapit, mogliście odnieść wrażenie, że jest dla mnie oczywiste, czym jest skala H0. To nieprawda, sam musiałem to wyguglować. Pisanie o sztuce często polega na udawaniu, że coś się wie. Albo – jeszcze częściej – udawaniu, że świeżo zdobyta wiedza jest ze mną od zawsze.

W każdym razie skala H0 to skala 1:87 i jest to – jak podpowiada AI – standard w modelarstwie kolejowym. Adams znał się na tym wyśmienicie, bo od dziecka zajmował się modelarstwem, potem także sztuką i rzeźbą, ale dopiero wydawszy stypendium na miniaturowe wagony kolejowe, postanowił połączyć swe hobby i sztukę w jedno.

Jeszcze w 1997 roku, gdy brał udział w Skulpturprojekte w Münster, w nocie biograficznej Adamsa napisano, że jest „znany z wielkoskalowych rzeźbiarskich i architektonicznych instalacji z prefabrykowanych elementów przemysłowych, w szczególności części samochodowych”. W Münster stworzył taką instalację – domek na dachu nieczynnej stacji benzynowej z lat 50. Rzeczywiście często używał części samochodowych.

W swojej sztuce przerobił niejeden samochód. Sam widziałem taką instalację Adamsa kiedyś pod galerią w Vancuoverze – wyglądała jakby dwa samochody dostawcze połączyły się ze sobą w akcie seksualnym, w jeden obiekt, gubiąc po drodze kabiny kierowcy, i jeszcze urodziło im się młodsze dziecko. Całość nazywała się „Squid Head” i właściwie nie jestem pewien, czy widziałem ją na żywo, czy tylko na zdjęciu.

Mniej więcej w czasie, gdy pracował nad swym projektem dla Münster, Adams miał już jednak za sobą i kilka realizacji modelarskich. Od 1996 roku w jego pracowni stał volkswagen z 1959 roku, furgonetka VW T1, którą wkrótce przemienił w „Bruegel-Bosch Bus”. Niedawno oglądałem to auto w Art Gallery of Hamilton (AGH), rzut beretem od Toronto.

Początkowo Kim Adams traktował „Bruegel-Bosch Bus” jako projekt – jak sam to nazwał – na emeryturę, rzecz, nad którą pracowałby powoli do końca życia. Udało mu się znaleźć volkswagena z 1959 roku z charakterystyczną przednią szybą, uciętą pod kątem. I zaczął wokół niego budować osobny świat.

Myślał, że będzie nad nim pracował w sekrecie, powoli. Jednak już w 1999 roku „Bruegel-Bosch Bus” pokazano po raz pierwszy na wystawie w Musée d’art contemporain de Montréal, obok innych prac, mających oddawać klimat końca wieku, fin-de-siècle. W tej interpretacji „Bruegel-Bosch Bus” byłby pracą ucieczkową.

Podobną rolę może spełniać dla osób odwiedzających Art Gallery of Hamilton, gdzie można go oglądać od 2005 roku. Po prostu nie można się od niego oderwać. Z M. spędziliśmy przy nim więcej czasu, niż poświęciliśmy na wszystkie pozostałe prace w galerii, która wcale nie jest mała. Przy furgonetce Adamsa można zapomnieć o przysłowiowym bożym świecie.

Przywołanie Bruegela i Boscha w tytule odwołuje się do licznych detali w obrazach obu dawnych mistrzów. Te detale, niezliczone scenki, setki, tysiące postaci w niecodziennych sytuacjach działają jak magnes, wciągają nas do wnętrza ich płócien i każą je badać centymetr po centymetrze. Każdy obraz Bruegela czy Boscha jest jak obietnica niezliczonych odkryć.

Podobnie jest z rzeźbą Adamsa. Monumentalna w swej skali, składa się z niezliczonej ilości drobnych elementów. Volkswagena obudowuje wielopoziomowe miasto z autostradami i liniami kolejowymi, budynkami, fabrykami i nieużytkami. W górę pną się kominy i wieżowce, pod podwoziem przebiega kanał, po którym płyną barki. Z rozbitej przedniej szyby wylatują samoloty. Na dachu auta rozłożyło się wesołe miasteczko z rollercoasterem. Z kabiny wylewa się zaś lawina plastikowych figurek – postaci znanych z filmów, horrorów i kreskówek.

Jeśli przyjrzeć się bliżej, wielopoziomowe miasto tętni życiem, czasem całkiem zwyczajnym, czasem mniej. Policjanci zatrzymują piratów drogowych, robotnicy wznoszą kolejne budynki, gdzieś przechodzi parada z orkiestrą dętą, gdzie indziej zaś – manifestacja.

Ale są tu też wyciągnięte z horrorów przeskalowane potwory, jak Godzilla, czy Shaquille O’Neal robiący wsad na dachu wieżowca. Z pociągu towarowego, niczym z Arki Noego, uciekają zwierzęta – wprost na dach jednego z budynków (dopiero przeczytawszy wywiad z artystą zrozumiałem, że ten fragment instalacji przedstawia zwierzęta, którym udaje się uniknąć rzeźni). Z tyłu nad wszystkim góruje zaś kolorowa góra wysypiska śmieci, przypominająca wulkan.

Trudno tu dopatrzeć się jakiejś logiki. To życie w skali 1:87 opanowało rdzewiejącego vana. „Breugel-Bosch Bus” przywodzi na myśl Guliwera w Krainie Liliputów. Zresztą jest w nim też co najmniej jeden niepokojący element – za kierownicą auta siedzi kościotrup (skali 1:1). Jakby na ruinach jednej cywilizacji wyrastała druga.

W niektórych muzeach znajdziemy prace, które odpowiednio wyeksponowane, zazwyczaj na zewnątrz budynku, stają się ich wizytówką, znakiem rozpoznawczym. To często prace łatwiejsze w odbiorze, łatwo instagramowalne, zabawne czy na swój sposób charakterystyczne. Nic łatwiejszego niż postawić przed swoim budynkiem dynię Kusamy. Taką wizytówką Narodowej Galerii Sztuki Kanady w Ottawie jest na przykład ogromna pajęczyca Louise Bourgeois. Symbolem Guggenheima w Bilbao jest „Puppy” Jeffa Koonsa. Być może taką rolę dla Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie będzie spełniać „Przyjaźń polsko-radziecka” Aliny Szapocznikow, łącząca muzeum z przeszłością i Pałacem Kultury. Dla Art Gallery of Hamilton taką pracą jest właśnie „Bruegel-Bosch Bus” Kena Adamsa.

Kuratorzy muzeum z premedytacją szukali takiej właśnie rzeźby, gdy na początku nowego stulecia rozpoczęły się prace nad nowym budynkiem AGH i zbliżało się jej nowe otwarcie zaplanowane na wiosnę 2005 roku. Na górnej kondygnacji galerii zaprojektowano wysokie atrium z myślą o prezentacji w nim większych rzeźb, do tego przeszklone, by można było z góry oglądać ogród rzeźby poniżej. „Bruegel-Bosch Bus” okazał się trafem w dziesiątkę.

Gdy zapadła decyzja o zakupie pracy, Adams uzupełnił ją jeszcze o elementy związane z Hamilton, takie jak pociągi TH&B, a w szczególności – lokalny przemysł. Jeszcze dwadzieścia lat temu jadąc autostradą z Toronto do Niagary można było rozpoznać Hamilton po wielkich piecach szybowych, w których wytapiano stal, rozświetlających noc językami ognia. Dziś żaden z nich już nie działa. W pracy Adamsa pozostały jako element tego dystopijnego świata.

Tu jednak cały ten przemysł wydaje się służyć… sztuce. Sporo miejsca po lewej stronie furgonetki zajmuje bowiem budynek, który najwyraźniej jest muzeum, to do niego przyjeżdżają liczne autobusy szkolne. Wokół zaś stoi co najmniej kilka „monumentalnych” prac Richarda Serry. Artysta tłumaczył obieg materii w wywiadzie: „Van jest ziemią, z której wydobywa się żelazo, przetapiane na stal, z której artyści tworzą sztukę”.

Są tu też rzeźby John Chamberlaina, „miękkie” hamburgery Claesa Oldenburga, pigułki General Idea. Przed muzeum zobaczymy też charakterystyczną pracę Carla Andre, na której ktoś się przewrócił, a na jednej ze ścian – graffiti Keitha Haringa. Nie potrafiłem dostrzec sobowtórek Cindy Sherman siedzących na ławkach Jenny Holzer, o których przeczytałem później w katalogu.

Skala muzeum w ramach „Bruegel-Bosch Bus” pozwoliła też Adamsowi na realizację jego własnych pomysłów. W czasach, gdy sam był jeszcze studentem, zainspirowany Serrą czy Richardem Nonasem, Adams planował produkcję podobnych rzeźb ze stali. Na ostatnim roku studiów stworzył projekt rzeźby, z realizacji której musiał jednak zrezygnować, gdy zorientował się, że odlanie jej kosztowałoby prawie 300 tysięcy dolarów. Pracę można jednak zobaczyć w skali 1:87 w „Breugel-Bosch Bus” – to dwa wydłużone stożki, przypominające staroświeckie megafony, stykające się w jednym punkcie..

Można więc potraktować „Bruegel-Bosch Bus” jako kolejną wersję „Kolonii arystów” – zresztą należąca do Art Gallery of Hamilton wersja „Artists’ Colony (Gardens)” z 2012 roku obecnie znajduje się na wystawie, tuż obok vana. Artyści mają tu nawet własny cmentarz.

Kim Adams, Artists’ Colony (Gardens), 2012

Adams zakłada, że „Bruegel-Bosch Bus” to praca, której nigdy nie ukończy. Regularnie, przynajmniej raz do roku, odwiedza galerię w Hamilton, by wprowadzić do konstrukcji nowe elementy i postacie. Wyobrażam sobie jednak, że sprzątanie tej konstrukcji musi być dla galerii koszmarem. Z drugiej strony – chętnie bym się zgłosił jako wolontariusz do tego zadania.

Artysta pracuje obecnie nad podobnie monumentalną rzeźbą – dwuipółmetrową górą, przez jakiś czas nazywaną „Pig Mountain”, bo zamieszkiwały ją same świnie, ale w międzyczasie doszło tyle nowych zwierząt i ludzi, że zmienił jej tytuł na „Arrived”. Mówi, że to ostatnia praca – krajobraz, nad którą pracuje, jest gotowa w 99 procentach. Góra jest jak utopijne pendant do dystopijnego vana.

List

list2

„halo, halo, tu drugi punkt obserwacyjny z trasy listu, znajduję się w barze »Kameralna« przy ulicy Mikołaja Kopernika, w tym momencie przez okno widzę zbliżający się list, tłum gości, proszę państwa, jeden z kelnerów spontanicznie przyłącza się do listonoszy, ogólny entuzjazm, list w tym momencie skręcił w lewo, w ulicę Foksal, wyłączam się”. Tak relacjonował jeden ze sprawozdawców z trasy przemarszu Kantorowskiego listu w styczniu 1967 roku.

Ogromny list (14 metrów długości, 87 kilogramów wagi) zaadresowany do „pana X” z Galerii Foksal w Warszawie i opatrzony trzema znaczkami z wizerunkami piesków, 60 groszy każdy, niosło do galerii z urzędu pocztowego przy Ordynackiej ośmiu listonoszy. Z Ordynackiej na Foksal są trzy kroki, ale rozstawieni na trasie sprawozdawcy przekazywali do galerii relacje, jakby to był co najmniej Wyścig Pokoju. Chociaż sama koperta niesiona na długich kijach przypominała raczej sztandary procesyjne. Listonosze w długich ciężkich płaszczach i pocztowych czapkach wyglądali dostojnie.

„List zbliża się do celu przeznaczenia. Chwila naprężonego oczekiwania”. Zaś w galerii:

Taśma magnetofonowa przekazuje
monolog
nieznanego odbiorcy listu,
miotanego wszystkimi namiętnościami,
nieufnością,
nienawiścią,
strachem,
paniką,
szaleństwem.

Monolog jest po francusku, czyta go Henry Galy-Carles.

„List” miał swoje wcześniejsze, mniejsze wcielenia, Kantor zauważył bowiem, że koperta to forma ambalażu. Co lepiej pasuje do opakowywania niż koperta?

Gdy list w końcu trafia do galerii, zostaje zniszczony przez publiczność.

W szale niemal rytualnego
finalnego zniszczenia
spełniają się
formalne katharsis
tego wydarzenia.

kantor z archiwum
Z książki „Kantor z archiwum Galerii Foksal”

6 maja akcję grupy warszawskich artystów z podobnym listem też śledziłem dzięki sprawozdawcy – nadającemu relację na żywo dziennikarzowi OKO.press. Akcja nie była rekonstrukcją, nie odtwarzała dosłownie happeningu Kantora. Jedynie nawiązywała do pewnego wizualnego obrazu tamtego happeningu – noszących wielki list listonoszy (radio Kapitał wyemitowało też słuchowisko, nawiązujące do nagrań puszczanych w Galerii Foksal w czasie pochodu listu). W podobny sposób wykorzystała kiedyś Kantorowski „List” Goshka Macuga, gdy na swoją wystawę w Zachęcie stworzyła foto-gobelin ze zdjęciem również nie oryginalnego happeningu, lecz odtworzenia na potrzeby fotografii. U Macugi listonosze nieśli list do Zachęty – na swojej wystawie w Zachęcie pokazywała bowiem wyjęte z archiwum pełne nienawiści, zazwyczaj antysemickie listy wysyłane do Andy Rottenberg.

Na żadnym zdjęciu z happeningu Kantora, do których mam dostęp nie mogę doliczyć się listonoszy, ale wierzę Kantorowi na słowo, gdy pisze, że listonoszy jest ośmiu. U Macugi było ich siedmiu. List z 6 maja też wymagał siedmiu listonoszy.

Liczba jest kluczowa. Zachowując wymiary listu z 1967 roku (14 metrów), wystarczyło zmniejszyć liczbę niosących list listonoszy do siedmiu, by utrzymać wymagane przez reżim pandemiczny dystans dwóch metrów.

Koperta Kantorowska miała w sobie coś z popartowych obrazów-obiektów, miękkich powiększonych malarsko-rzeźbiarskich obiektów Claesa Oldenburga. Jest to koperta i nie jest. Płócienny list staje się też ogromnym obrazem. Czymś między malarstwem i obiektem, iluzją, którą często wykorzystywali popartowi malarze.

Przeznaczenia wielu przedmiotów powiększanych kiedyś przez Oldenburga dzisiaj prawie nie pamiętamy (jak chociażby w przypadku tajemniczego typewriter eraser). Podobnie koperty powoli odchodzą do lamusa, a przynajmniej nie używamy ich tak często jak kiedyś. Nikt już dziś listów nie pisze. W kopercie można dostać co najwyżej rachunki lub dokumenty.

Podpatrzona u Kantora koperta zdecydowała o wizualnej atrakcyjności całej akcji. Zwracała na siebie uwagę na ulicy, świetnie wypadała na zdjęciach, uruchamiała szereg skojarzeń – to przecież jeden z najważniejszych happeningów Kantora. No i świetnie wpisywała się w „przekaz dnia” – wybory kopertowe. W działaniu Kantora, w jego liście artyści dostrzegli potencjał protestacyjny, do tego formę protestu właściwą na czas pandemii. Ich list był jednocześnie obrazem, kopertą i protestacyjnym transparentem.

Sami wcieli się w postacie listonoszy, nakładając współczesne zielone odblaskowe kamizelki. To ważna zmiana ról w stosunku do akcji Kantora, który wolał zawiadywać innymi, wypożyczonych z Poczty Polskiej listonoszy traktując jak swoich aktorów. Tu ciężar listu i jego konsekwencji artyści wzięli na siebie.

Nie uszli daleko. Szybko zatrzymała ich policja, która – po dłuższych dyskusjach i spisaniu wszystkich uczestników i towarzyszących im dziennikarzy, towarzyszyła im do samego parlamentu. Do parlamentu była bowiem zaadresowana koperta. Adresat: suweren. Ponieważ list trzeba komuś dostarczyć, w imieniu parlamentarzystów odebrali go posłowie opozycji. Ale to policja ostatecznie napisała epilog tego happeningu.

„List” był trafnym postartystycznym komentarzem do próby przeprowadzenia pandemicznych wyborów, chaosu, drukowania kart wyborczych, niepewności. I dosyć skutecznym protestem – bardzo widocznym, mimo zaangażowania małej grupy osób.

Kantorowska koperta została potraktowana jak transparent. Widniała na niej treść listu – hasło „ŻYĆ NIE, UMIERAĆ”. By podkreślić, że chodzi o pandemię, na znaczkach pocztowych znalazł się dobrze znana wizualizacja wirusa spod mikroskopu.

Sam napis na kopercie wydawał mi się zbędny, a postawiony celowo w niewłaściwym miejscu przecinek „ŻYĆ NIE, UMIERAĆ” nadawał hasłu zbędnego patosu (chcę nie tylko żyć, ale żyć tak, by móc zakrzyknąć „żyć nie umierać”). Zaniesienie pustej koperty byłoby przecież tak samo wymowne. Chcieliście koperty – oto ją macie.

Zabrakło tylko katharsis, o którym pisał Kantor w „Partyturze” do swego „Listu”.

list1

Kilka dni temu większość z artystów otrzymała wezwania do natychmiastowej zapłaty kary administracyjnej w wysokości 10 tys. złotych. Mimo starań, by nie złamać zasad reżimu epidemicznego, a nawet zaświadczenia o tym, że są w pracy (zatrudniła ich Fundacja Bęc Zmiana), zostały im nałożone kary. Jedynym uzasadnieniem jest rzekome nietrzymanie odstępów dwóch metrów. Nawet jeśli rzeczywiście jakieś przepisy złamali, kara, jaka ich spotkała, jest skrajnie nieadekwatna. W sprawie kar wypowiedział się już Rzecznik Praw Obywatelskich – uznał je za niesprawiedliwe i pozbawione podstaw prawnych.

Jak widać, kary są stosowane bardzo wybiórczo. Właściwie niemal wyłącznie wobec osób protestujących przeciwko rządowi. Pomyślmy, ile razy łamiemy zakaz wychodząc po zakupy – mijając się z sąsiadami na klatce schodowej, mijając inne osoby na chodniku, wiele chodników nie ma nawet dwóch metrów szerokości. Tu właściwie przestaje mieć aż tak wielkie znaczenie, że akcja miała wymiar nie tylko protestacyjny, ale też artystyczny. Bo kwestia nie dotyczy już tego, że represjonowani są artyści.

Początkowo artyści raczej pozostawali anonimowi, chociaż rozpoznałem niektórych z nich, także w maskach. Kary ich ujawniły i poznaliśmy nazwiska ich wszystkich. Byli to: Marta Czyż (kuratorka i krytyczka), Magda Drągowska, Michał Frydrych, Karolina Grzywnowicz, Kuba Rudziński, Julia Minasiewicz, Jan Możdżyński, Yulia Krivich, Weronika Zalewska oraz Paweł Żukowski. Warto przywołać ich nazwiska także po to, by podkreślić ich odwagę – z pewnością przygotowując swój happening i uczestnicząc w nim liczyli się z możliwością negatywnych reperkusji.

 

To nie pierwszy raz, gdy reżim pandemiczny jest traktowany przez władze instrumentalnie – dla umocnienia swojej władzy, gry opinią publiczną, tłamszenia opozycji, uciszania głosów krytyki, po prostu zastraszania obywateli.

Wybiórcze stosowanie zasad przez rząd (mój ból jest większy niż twój) i instrumentalne stosowanie policji i sanepidu, według klucza politycznego, może niektórym służyć do podważania zasad reżimu epidemicznego. Przy słabej komunikacji, aferach z ministrem zdrowia w roli głównej, drakońskich karach, zamykaniu i otwieraniu lasów, wykorzystanie sytuacji pandemii dla zastraszania krytycznych władzy twórców może jedynie powiększać chaos i opór wobec samych obostrzeń, które powinny służyć naszemu zdrowiu.

Artyści nie protestowali dlatego, że nie dostrzegali wagi pandemii. Gorzki paradoks tej sytuacji polega na tym, że protestowali w przestrzeni miasta MIMO trwania pandemii oraz protestowali właśnie przeciwko ignorowaniu zagrożenia. Kilka dni przed planowanymi wyborami kopertowymi pokazali, jak trudno jest list dostarczyć.

Nie chodzi o to, że artyści wymagają jakiejś szczególnej troski, nie o samą wolność wypowiedzi czy wolność artystycznej kreacji tu chodzi. Reakcja policji i sanepidu pokazuje bowiem stosunek władz do całego społeczeństwa. Takie kary mają na celu zastraszenie nas wszystkich. Dlatego tym bardziej zachęcam wszystkich do wsparcia represjonowanych artystów przez portal zrzutka.pl.

 

Skulptur Projekte 2017

sp1.jpg
Rzeźba Olle Boertlinga w ramach instalacji Nory Schultz w LWL-Museum

Na „Dwutygodniku” ukazała się właśnie moja recenzja tegorocznego Skulptur Projekte, jedynej w swoim rodzaju imprezy, która odbywa się co dziesięć lat w Münster w Niemczech:

W poszukiwaniu prac trafimy między innymi do ogródków działkowych, na podmiejskie nieużytki, do sklepu z azjatycką żywnością, na łąkę, na stary cmentarz, do zabytkowego ratusza i na nieczynne lodowisko. Ale Skulptur Projekte to impreza o znacznie szerszej perspektywie – i przestrzennej, i czasowej. To rodzaj rozpisanego na dekady miejskiego eksperymentu, w którym sztuka zlewając się z otoczeniem, akcentuje historię miejsca, bada jakość przestrzeni życiowej, definiuje wspólnotę mieszkańców.

sp5.jpg
Oscar Tuazon

Dziś trudno uwierzyć, że Münster, miasto, którego nazwa na stałe wpisała się do artystycznego kalendarza, nie zawsze było ze sztuką związane. Wręcz przeciwnie, historia Skulptur Projekte zaczęła się od odrzucenia sztuki, a konkretnie – rzeźby Georga Rickey’a „Trzy obrotowe kwadraty”, która pojawiła się w mieście w 1975 roku. Ten dosyć typowy przykład sztuki kinetycznej spotkał się nie tylko z niezrozumieniem, ale też sprzeciwem mieszkańców. Niby nic wielkiego – trzy metalowe kwadraty ułożone w rodzaju wiatrowskazu.

W odpowiedzi na sprzeciw mieszkańców ówczesny dyrektor Westfälisches Landesmuseum w Münster (obecnie LWL-Museum für Kunst und Kultur) Klaus Bussman zorganizował cykl wykładów i prezentacji, a potem zaprosił Kaspera Königa do współpracy przy pierwszej wystawie rzeźby w przestrzeni miasta. Artyści, którzy przyjechali do Münster w 1977 roku, głównie amerykańscy, to dziś podręcznikowe nazwiska, m.in. Carl Andre, Joseph Beuys, Richard Long czy Richard Serra. Nad jeziorem Aa wciąż możemy oglądać wielkie kule bilardowe Claesa Oldenburga, świetny przykład monumentalnego pop-artu, wokół których mieszkańcy grillują i opalają się na trawie, a nieco dalej – rzeźbę Donalda Judda. Bruce Nauman, którego propozycji w 1977 roku nie zrealizowano, powtórzył ją w 2007 roku. Dzięki temu w sąsiedztwie uniwersyteckiego kampusu można zejść do wnętrza „Kwadratowej wklęsłości” i z jej niezwykłej geometrycznej perspektywy rzucić okiem na okolicę.

sp4.jpg
Performens Alexandry Pirici

Po każdej edycji niektóre prace znikają, inne, kupione do kolekcji, pozostają w miaście. Nowych prac w tegorocznej edycji jest trzydzieści pięć, przy prawie czterdziestu, które pozostały z poprzednich lat. Miasto dla Skulptur Projekte jest jak palimpsest – poszczególne edycje imprezy przypominają warstwy, z których pozostają tylko niektóre ślady, a na plan pierwszy wysuwa się oczywiście edycja najświeższa.

sp3.jpg
„Sanktuarium” Hermana de Vriesa

Zwiedzaniu Skulptur Projekte, na rowerze czy pieszo, ciągle towarzyszy pytanie, co z tegorocznej edycji w Münster pozostanie. I nie chodzi tylko o to, które z prac zobaczymy tu jeszcze za dziesięć lat. Niektóre prace ewoluują, inne – trwają, a miasto zmienia się wokół nich. W otaczającym starówkę parku można zerknąć do środka „Sanktuarium” Hermana de Vriesa. To fragment parkowej zieleni, okrąg o promieniu siedmiu metrów, otoczony wysokim murem w 1997 roku. Od tego czasu w tym niewielkim wycinku parku nikt natury nie niepokoił, nie kosił trawy, nie przycinał drzew. Nie stanęła tu ludzka noga, ale ewidentnie trafiają tu śmieci, które wśród bujnej zieleni można zobaczyć przez niewielkie otwory w murze – nikt tu też bowiem nie sprząta.

PEŁEN TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”