Ta wystawa to przestroga dla kuratorów i instytucji. Przerośnięte instytucjonalne ego miesza się tu z koncepcją muzeum-rozrywki w niemal karykaturalnym rozroście. Z zewnątrz „MashUp” wydaje się wyrazem jakichś kompleksów. Na swojej fasadzie Vancouver Art Gallery (VAG) reklamuje najnowszą wystawę za pomocą liczb: 371 dzieł sztuki, 156 artystów, 30 kuratorów, 4 piętra. To największa w historii VAG wystawa i do tego sprowadza się też jej slogan reklamowy: „Our biggest exhibition yet”. I tyle. By zainstalować dzieła, całą galerię zamknięto na ponad miesiąc. Najbardziej dziwi liczba trzydziestu kuratorów. W rzeczywistości było ich czterech, po jednym na piętro, korzystali jednak z pomocy licznych specjalistów z różnych dziedzin.

Mashup to termin didżejski – utwór powstały ze zmiksowania już istniejących piosenek. Wystawa dotyczy właśnie metody łączenia ze sobą elementów na zasadzie kolażu, w różnych dziedzinach kultury. Ekspozycja wychodzi poza sztuki wizualne w inne rejony kultury: muzykę, film, architekturę, subkultury – i to jest jej najmocniejszą stroną. Mylący jest jednak podtytuł „Narodziny nowoczesnej kultury” („The Birth of Modern Culture”), który sugerowałby, że wystawa dotyczy początku XX wieku, tymczasem obejmuje okres od historycznej awangardy do dziś, czyli około stu lat.
Narracja zaczyna się od pojawienia się kolażu, kończy na artystach pracujących współcześnie w technikach komputerowych. Od Picassa, po Isę Genzken; od readymades Duchampa po serię Found MUJI, projektów „znalezionych” przez japońską firmę w różnych zakątkach świata; od intonarumori Luigiego Russolo po „Plywood City” Muneteru Ujino i muzykę graną przez chodzące po klawiaturze koty w filmach Cory’ego Arcangela; od „Rose Hobart” Josepha Cornella po „Suspirię” Stana Douglasa. W tak szeroko zdefiniowanym mashupie mieści się wiele zjawisk, pojęć i strategii: kolaż, montaż, readymade, asamblaż, gesamtkustwerk, obiekty znalezione, décollage, remiks, cut-up (William Burroughs), hacking, sampling, sztuka zawłaszczeń… Przy czym najsilniej wybrzmiewa muzyka: jamajski dub, hip-hop, współpraca Davida Byrne’a i Briana Eno, DJ Spooky…

Zbyt dużo tu jednak porządkowania, tworzenia kategorii i podkategorii. Na początku wybrano cztery momenty historyczne, którym przydzielono poszczególne piętra: od awangardy początku XX wieku na najwyższej kondygnacji, przez okres po II wojnie światowej, koniec XX wieku, po początek naszego wieku, nazywany „epoką cyfrową”, na parterze. Każde piętro miało osobnego kuratora.
Jak na wystawę tak interdyscyplinarną jak „MashUp” dziwić może encyklopedyczne podejście do poszczególnych zjawisk i artystów. Obrazek i podpis. Przedstawia się ich osobno albo w grupach – artyści queerowi w jednym kątku z kulturą vogue, artyści chińscy w swojej własnej niszy. To encyklopedyczne, opisowe, dokumentalne podejście (wszechobecne napisy na ścianach) niszczy zwłaszcza odbiór zjawisk kontr- i subkulturowych – sztukę ulicy, hip-hop, vogue.

W zwiedzaniu przeszkadza też absurdalny wystrój wystawy. Dosyć klasyczną ekspozycję co jakiś czas próbuje się tu rozruszać rekonstrukcjami czy obiektami, które na zasadzie cytatu powielają wizualne elementy niektórych z przywoływanych tu prac czy projektów. Niby przypomina to samą metodę mashupu, ale efekt jest kuriozalny. Kolaże Hannah Höch i dzieła dadaistów oglądamy na konstrukcji, która nieudolnie stara się naśladować „Merzbau” Kurta Schwittersa. Rzeźby Isy Genzken i kilku podobnych jej twórców umieszczono w sali wyłożonej srebrną folią. Prywatny dom Franka Gehry’ego z końca lat 70., przerobiony przez niego „znaleziony” typowy dom jednorodzinny, przedstawia się w konstrukcji z siatki i blachy falistej, bo podobnych materiałów do swojej przeróbki używał architekt. Równie często biel ścian próbuje się zaburzać fototapetami – niektóre zjawiska czy wydarzenia, jak wystawa „This Is Tomorrow”, od której zaczął się brytyjski pop-art, na fototapecie się zatrzymują.

Ale jak na wielu podobnych dużych wystawach, i na tej dokonałem wielu odkryć (dla siebie), zwłaszcza spoza pola sztuk wizualnych. Inne z pokazywanych tu prac fajnie było sobie przypomnieć albo zobaczyć po raz pierwszy na żywo. Jak powstały w ramach Experiments in Art and Technology „Revolver” Roberta Rauschenberga albo wybór najlepszych filmów z kultury vidderów, fanów tworzących krótkie teledyski, oparte na materiale z ulubionych filmów czy seriali.
Przy wszystkich jej wadach, „MushUp” to wystawa, na której można obejrzeć dzieła Duchampa, szeroki wybór prac Andy’ego Warhola, a raz w tygodniu posłuchać improwizowanego koncertu na stworzone przez futurystę Luigiego Russolo instrumenty robiące hałas, intonarumori. Można tu prześledzić, z jakich dokładnie filmów Quentin Tarantino czerpał inspirację do „Kill Billa” i obejrzeć świetną „Logoramę” (ale – jak się okazuje – animacja dostępna jest też na YouTube’ie), film złożony z samych logotypów, a jednocześnie stanowiący połączenie różnych gatunków filmowych, a zwłaszcza kina akcji i filmu katastroficznego. Za „Logoramę” francuskie studio animacji H5 otrzymało Oscara w kategorii najlepszej animacji krótkometrażowej.
Pytanie: co instytucja chce taką wystawą pokazać? Ok, przede wszystkim rozprzestrzenienie się metod „mushupowych” w ciągu ostatniego wieku rozwoju sztuki i kultury. Ale Vancouver Art Gallery przygotowuje się do budowy nowej siedziby i szuka sponsorów (potrzebuje zebrać w sumie 300 milionów dolarów). Projekt zamówiono w starchitektonicznym biurze Herzog & de Meuron. Brak ciekawego programu w ostatnich latach (poza świetną retrospektywą Geoffrey’a Farmera) VAG próbuje nadrabiać blockbusterami, chcąc udowodnić, że jest instytucją potrzebną i tłumnie odwiedzaną. Stąd to operowanie liczbami, głośnymi nazwiskami, arcydziełami. Nie dziwi więc zupełnie, że po „MushUp” przyjdzie kolej na wystawę Picassa.