Sztuka przetrwania

Nie jestem „big on nature”, nie mam zielonych palców, dlatego po książkę „Sztuka przetrwania” Anki Wandzel sięgnąłem z pewną taką nieśmiałością. Z tyłu głowy obawiałem się, że ktoś będzie mnie chciał tu na coś nawracać. Na coś, na co już dawno czuję się w stu procentach nawrócony. Już po kilku stronach odetchnąłem z ulgą.

Tytułową „sztukę przetrwania” należy rozumieć dwojako – jako sztukę w dobie zmian klimatycznych i wymierania gatunków, ale też jako nasze jednostkowe, często dosłowne przetrwanie: przetrwanie samej autorki, głównie przez pryzmat jej macierzyństwa („trzy ciąże, dwie depresje, jeden poród i jedną pandemię”, plus doktorat); przetrwanie bezdomnego mężczyzny, który miał pecha okupować ruiny, upatrzone na miejsce akcji artystycznej; przetrwanie osób uchodźczych na granicy polsko-białoruskiej; i pewnie też przetrwanie każdego czytelnika, który w różnych opisywanych przez Wandzel problemach się przejrzy.

Książka nie zamyka się bowiem na samej ekosztuce. Wandzel interesuje raczej szerokie spojrzenie ekofeministyczne i ekopolityczne. Walce o polskie lasy bardzo blisko walce o prawo do aborcji. Sytuacja na granicy to nie tylko brutalne pushbacki, ale też koszty ekologiczne.

To wszystko boli. Dlatego „Sztuka przetrwania” to jedna z bardziej afektywnych książek o sztuce, jakie czytałem. Nawet jeśli nie boli mnie osobiście, bo jakieś emocje są mi obce, to autorkę na pewno. Raz na jakiś czas Wandzel wspomina o tym, że zalewa się łzami, albo mówi: „chce mi się ryczeć”. Jakby brała na siebie te wszystkie ekogrzechy i je odpokutowywała.

Wandzel opowiada o różnych problemach od dołu, z perspektywy własnej lub swoich bohaterek, o sztuce zaś – od strony jej powstawania. Opisuje długotrwałe procesy i zaangażowanie wielu osób, które w końcu doprowadza do tego, że możemy zobaczyć w galerii roślinną wystawę. Czasem przygląda się zaś życiu po życiu dzieł sztuki, wykorzystujących żywe rośliny. Zastanawia się, co się z tymi roślinami później dzieje. Na przykład „Chwasty” Karoliny Grzywnowicz – wbrew intencjom i zabiegom artystki – padają ofiarą kosiarki. Wszystkie te procesy rodzą zaś pytania natury etycznej. Jak więc tworzyć sztukę, by nie mieć wyrzutów sumienia?

Kilka projektów ma tu swoje osobne rozdziały, jak wspomniane „Chwasty”, „Śmierciorośliny” Diany Lelonek czy „Trafostacja” Joanny Rajkowskiej. Autorka rozmawia z osobami, które przy tych projektach z artystkami pracowały: kurator(k)ami, ogrodni(cz)kami, osobami zaangażowanymi w projekty od strony technicznej, produkcyjnej. W rozdziale „Każdy orze jak może” streszcza „historię polskiej sztuki roślin”, sięgając głębiej w przeszłość, aż po Teresę Murak. Tu książka wyraźnie zmienia ton, przyspiesza, ma ambicje kategoryzowania, jakby Wandzel nie mogła się jeszcze zdecydować, czym jej „Sztuka przetrwania” miałaby być, ale z niczego nie potrafi zrezygnować.

Pytając o ekokoszty sztuki, nadprodukcję i wykluczenie, Wandzel zatrzymuje się na etyczności samej produkcji dzieł sztuki. Nie omawia problemu dogłębniej z punktu widzenia instytucji i całego świata sztuki czy rynku, jakby nie było opartego na obiegu luksusowych przedmiotów. A można by zapytać o piętrowe koszty transportu czy – w drugą stronę – turystyki kulturalnej, opowiedzieć o ekonomii uwagi, cyklu wymiany wystaw w instytucjach, produkowania nowych scenografii, śladu węglowego kuratorskiego researchu itd. „Sztuka przetrwania” skupia się raczej na sztuce o roślinach i tyle.  

Najciekawszym momentem książki są akapity w rozdziale o „Trafostacji” Rajkowskiej, najwyraźniej dopisane, gdy (niemal) końcową wersję książki Wandzel wysłała artystce. W ostatnim momencie postanowiła streścić jej reakcję: „Jak [artystka] mówi na kilka dni przed drukiem książki, jest zszokowana tym, co napisałam”. Spór o pryncypia między artystką i autorką jest wymowny: „Rajkowska wolałaby, żeby o projektach publicznych zacząć pisać jak o rzeźbach czy malarstwie – z wyczuleniem na rzemiosło i koncepcję, a nie kontekst. Jej zdaniem zupełnie mieszam porządki”.

Mam wrażenie, że nastąpiło tu jakieś nieporozumienie. Trudno mi uwierzyć, by to zacytowane przeze mnie zdanie rzeczywiście streszczało postawę artystki. Kontekst to przecież podstawa wszelkiego działania w przestrzeni publicznej, gdzie artyści mają o wiele mniejszy wpływ na ostateczne znaczenie swego działania, niż gdy pracują w galerii. I to właśnie warszawską palmę Rajkowskiej („Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich”) zazwyczaj przywołuje się jako przykład takich zmiennych czy rodzących się na bieżąco znaczeń. Wydawało mi się, że Rajkowska jest tego świadoma. Ale sam fakt rozbieżności między bohaterką i autorką nadaje lekturze witalności. Pokazuje, że jest o czym dyskutować.

Do tego Wandzel stara się unikać belferskiego tonu (muszę się tego od niej nauczyć), nikogo o nic nie oskarża, zastanawia się, ale nie poucza. Błędy traktuje jako część procesu. Nie odnajdziemy u niej piętnującego tonu z niektórych tekstów, chociażby Urszuli Zajączkowskiej.

Utkwiło mi w pamięci, jak kiedyś na łamach „Dwutygodnika” Zajączkowska wzięła na warsztat sztuki wizualne i po kolei krytykowała prace, które może niosły słuszne przesłanie, ale nie traktowały roślin z należytą troską. Jej uwagi momentami przybierały formę karykaturalną. Na przykład zarzucała Zhengowi Bo, że w jego głośnej ekoqueerowej pracy „Peridophilia” nadzy chłopcy w tajwańskim lesie bynajmniej nie zbliżają się erotycznie do paproci, lecz je gwałcą. W jej tekście rośliny ulegały bowiem rodzaju personifikacji. (Wandzel zresztą powołuje się na inne fragmenty tego artykułu.)

Wandzel nie idzie w tym kierunku. Ale kilkukrotnie pokazuje, że „ekologiczny wydźwięk” niektórych prac, na przykład „Rhizopolis”Rajkowskiej z jej głośnej wystawy w Zachęcie, jest „dobrze skonstruowaną iluzją”.

Wyciągnięcie tych sprzeczności czy innych aspektów prac artystów, nie zawsze widocznych dla przeciętnych odbiorców, jest najmocniejszą stroną książki Wandzel. Czytając ją, przypomniałem sobie o Christo i Jeanne-Claude, którzy powtarzali, że estetyka jest procesem. W ich projektach liczył się cały proces dochodzenia, często latami, do możliwości realizacji ich monumentalnych i bynajmniej niezbyt ecofriendly pomysłów. Częścią tego procesu były więc również protesty ekologów. Odchodzili już w atmosferze cancel culture, krytykowani przez ekoaktywistów. Swój ostatni projekt, który Christo próbował zrealizować już po śmierci żony, zarzucił nie tyle przyjmując ich krytykę, ale w proteście przeciwko administracji (pierwszej) Trumpa.

Ale podobno w mieszkaniu, w którym mieszkali i które zachowano, do dziś na ścianie wisi plakat demonstracyjny „Stop Christo”. Artyści eksponowali go właśnie z szacunku dla swoich adwersarzy, z szacunku dla dyskusji. Większość z nas stoi zaś w rozkroku – wiemy, że na taką sztukę jak otaczanie wysp różowym sztucznym materiałem nie ma już miejsca, ale z nostalgią oglądamy albumy Chirsto i Jeanne-Claude. Wandzel pokazuje, że autorki sztuki ekozaangażowanej mierzą się z podobnymi problemami.

Przełomy – Szczecin

DSC03442 (2)
Kobas Laksa, „Das Ende des Traums / Koniec marzeń, Stettin ’45”, fragment

Nowy oddział Muzeum Narodowego w Szczecinie rozciąga się na placu tuż obok słynnej i też całkiem nowej siedziby Filharmonii Szczecińskiej. Rozciąga się na placu? Bo właściwie ukryto ją pod powierzchnią. Plac zdaje się falować, a między „falami” ukryto wejście do Centrum Dialogu Przełomy. (Niestety „fale” nie zmyły podłego pomnika Grudnia ’70 autorstwa niezawodnego Czesława Dźwigaja.)

Co właściwie może oznaczać ta nazwa? W ulotce czytam, że Centrum to „miejsce spotkań i debat na kontrowersyjne tematy, dotyczące najnowszej historii Szczecina, Pomorza, Polski i świata”. Aż chciałoby się temu przyklasnąć. Przecież kontrowersji ci u nas dostatek.

DSC03617 (2)

Wystawa stała, zajmująca niemal cały podziemny budynek, jest rzeczywiście świetna; nieprzegadana, operująca syntetycznym opisem, niebanalnymi obiektami i co jakiś czas – głosem świadków i uczestników historii. To właściwie wystawa poświęcona historii Polski w latach 1939-1989, ale z silnym akcentem położonym na Szczecin, co czyni ją jeszcze ciekawszą – dla szczecinian, bo dotyczy miejsca, z którym się identyfikują, a dla przyjezdnych, bo znaną przecież dość dobrze narrację mogą ugryźć z nieco innej perspektywy.

Nowością jak na muzeum historyczne jest obecność dzieł sztuki, i to nie tylko „z epoki”, ale też całkiem nowych, komentujących lub ilustrujących historię. To dla sztuki dosyć specyficzna sytuacja. Artyści tracą część swojej autonomii, ich prace zostają wpisane w historyczną narrację, na którą sami nie mają większego wpływu, mogą ją ledwie niuansować.

Sztuka spełnia tu jednak bardzo ważną rolę. Wnosi pewien oddech, każe się zatrzymać, zastanowić, dostarcza innego rodzaju przeżyć. Ale czy te same prace mogłyby funkcjonować poza kontekstem tej konkretnej ekspozycji? W wielu przypadkach nie.

Gdy przechadzałem się wzdłuż podświetlanej linii, która chronologicznie prowadzi zwiedzających od II wojny światowej do transformacji ustrojowej, zastanawiałem się, dlaczego nie może tak wyglądać wystawa główna w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN – nieczytelna, fetyszyzująca multimedia, skrajnie wirtualna i do zabawy – dotknij i przeżyj, ale niekoniecznie pomyśl?

DSC03534 (2)
Tomasz Mróz, „Chcesz cukierka – idź do Gierka”

 

Sam z pewną nieśmiałością podszedłem do rzeźby Tomasza Mroza „Chcesz cukierka – idź do Gierka”, karykaturalnie przedstawionej rodziny w małym fiacie, wracającej z jakiejś zagranicznej podróży w latach 70. Ale potem zobaczyłem, jak reagują na tę pracę inni i muszę przyznać, że dawno nie widziałem, by jakikolwiek artefakt wzbudzał u zwiedzających tyle emocji. Dalej ciąg krótkich dokumentów filmowych z epoki, kolorowych (m.in. świetny reportaż o podziale Polski na kraj Pepsi i kraj Coca-Coli), zamyka niespodziewanie zapis happeningu „Europa” Akademii Ruchu, już nie tak kolorowy, skontrastowany dodatkowo z wykresem rosnącego zadłużenia Polski, które było efektem przysłowiowego cukierka od Gierka.

„Pokój straceń / karcer” Roberta Kuśmirowskiego, „udawana” cela, towarzyszy narracji o prześladowaniach antykomunistów w czasach stalinowskich i – niestety – sprawia wrażenie, jakby Kuśmirowski dołączył do jakiejś grupy rekonstruktorskiej. Ale to pewne ograniczenie wielu jego prac.

DSC03594 (2)
Plakat z kampanii wyborczej ’89

 

Podobnego problemu nie ma w przypadku prac z przeszłości. Na przykład świetnego zdjęcia Teresy Murak „Wielkanoc ‘81”. Tytułowy napis artystka wykonała nad polskim morzem, a – jak sugerował Jan Paweł II – wiatr szedł od morza. Ornat, w którym w 1987 roku papież celebrował mszę w Szczecinie, zestawiony został z obrazem przedstawiającym plac Czerwony, prezentem od Gorbaczowa, który odwiedził miasto w 1988. Najciekawsze sale, poświęcone wydarzeniom Grudnia ’70, ilustrowanym m.in. zdjęciami Służby Bezpieczeństwa, ciekawie uzupełniają pełne emocji fragmenty filmów fabularnych. A gdy już przebrniemy przez wybory kontraktowe, żegna nas neon Huberta Czerepoka – napis wpisany w kontury Polski: „Przeszłość nie jest tym, czym kiedyś była”. Racja. W 1989 roku inaczej ją sobie wyobrażano, inaczej patrzymy w przyszłość dzisiaj.

To każe nam wrócić do „dialogu” w nazwie placówki. „Dialog” dobrze brzmi, ale Centrum powinno pójść za ciosem. Gdyby rzeczywiście chciało prowadzić dialog, przedstawiając koniec wojny, nie skupiałoby się tylko na Polakach, którzy do Szczecina przybyli, ale zadałoby też pytanie, co stało się z tymi, którzy musieli opuścić swoje domy w Szczecinie? Czym było to miasto przed wojną? Kto tu mieszkał? Gdzie w Szczecinie szukać śladów niemieckiej historii?

DSC03423 (2)
Kubek i destrukt popiersia Hitlera

 

Na razie jest do dosyć jednostronna narracja, w której hitlerowców zastępują komuniści. Jak w świetnie wykonanym podświetlonym fotokolażu Kobasa Laksy, który otwiera ekspozycję. Komunistów na wystawie wymownie reprezentuje też „Lenin” dłuta Xawerego Dunikowskiego oraz ogromna betonowa gwiazda, zdjęta w 1992 roku ze szczecińskiego Pomnika Wdzięczności dla Armii Radzieckiej, który do dziś stoi na placu Żołnierza Polskiego.

Inny przykład: Z okazji 1 marca w niewielkiej salce wystaw czasowych otwarto przygotowaną przez IPN ekspozycję „Milcząc, wołają” o poszukiwaniu szczątków ofiar terroru komunistycznego na Powązkach. To dosyć neutralna światopoglądowo wystawa-składak (można ją szybko złożyć i rozłożyć w dowolnym miejscu). Nie pada nawet hasło-wytrych „żołnierze wyklęci”, ideologiczny twór na usługach skrajnej prawicy, który miesza bohaterów ze zbrodniarzami. Ale gdyby rzeczywiście Centrum chciało prowadzić dialog i podejmować tematy kontrowersyjne, pokazałoby właśnie dwie strony medalu „żołnierzy wyklętych”. Muzeum z pozorowanym dialogiem łatwo może stać się przedmiotem manipulacji.

 

PS
Zuzanna Janin zwróciła mi uwagę na nieobecność kobiet na szczecińskiej wystawie. Racja! Nie ma chyba ani jednej kobiety wśród głównych bohaterów, których biogramy rozsiane są na ekspozycji. Teresa Murak jest zaś jedyną artystką wśród zaproszonych twórców. Czyli tradycyjnie chłopcy rozmawiają o chłopcach. Parafrazując klasyka, pod względem równościowym nie przypomina to XXI wieku. Kolejny temat do debaty w Centrum Dialogu? KS