Piszę o sztuce i okolicach. Tu – wyłącznie z wewnętrznej potrzeby i dla przyjemności. Komentuję, szybko recenzuję i zamieszczam linki do moich tekstów. Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowych postach mailem, kliknij w "Obserwuj" w prawym dolnym rogu ekranu i podaj swój adres. Pozdrawiam. Karol – ktsienkiewicz@gmail.com, instagram.com/sienkiewicz.karol.ok, twitter.com/krlsienkiewicz
Krótka kariera Arkadiusa pozostaje ewenementem. Znudzony studiami w Krakowie chłopak z Parczewa na początku lat 90. wyjechał na zmywak do Włoch, by zaraz potem dostać się do prestiżowej londyńskiej szkoły Central Saint Martins. Już jako student wyraźnie zaznaczył swoją obecność i szybko stworzył własną markę. Od 1999 roku przez kilka sezonów wypuszczał nieoczywiste, zaskakujące kolekcje. Zamieniał wybieg w spektakl. I na kilka lat stał się jedną z głównych postaci brytyjskiej mody. Nigdy by tego nie osiągnął, gdyby pozostał w Polsce, ale też jako imigrant z Europy Środkowej musiał starać się bardziej.
Jednak po paru latach nie wytrzymał presji świata mody. Jego przedsięwzięcia, butiki w Warszawie i Londynie, zbankrutowały. Równie szybko, jak się pojawił, zniknął, zrezygnował, zaszył się w Brazylii, gdzie mieszka do dziś. Twierdzi, że w ten sposób uratował sobie życie i nie skończył jak Alexander McQueen czy Isabella Blow, brytyjscy modowi samobójcy. Wystawę w Łodzi nazywa „celebracją poprzedniego życia”.
Arkadius od początku był jednym z tych projektantów, którzy przeczyli zasadzie, że forma wynika z funkcji. Wręcz przeciwnie. Jego stroje narzucały sposób noszenia. Posługiwał się metaforami, symbolami religijnymi i politycznymi. Liczył się przekaz. Takie podejście w świecie mody nazywa się „awangardowym”. Przy każdym nowym pokazie podkreślał swoje inspiracje, szukał ich zarówno w galeriach sztuki, jak i w ulotkach pracownic seksualnych. Jeszcze ważniejsze było jego zaangażowanie w to, co aktualnie działo się na świecie. To tworzyło mieszankę wybuchową. Bo czy można być jednocześnie anarchistą i tworzyć dla najbogatszych?
Obrazy Łukasza Stokłosy
Kilka lat jego aktywności jako projektanta obrasta zgranymi kliszami. Zwłaszcza że mówimy o osiągnięciach zagranicznych, trudnych do obiektywnej oceny z perspektywy Warszawy czy Łodzi. Opowieści o nim wciąż bazują więc na porównaniach i napompowanych zwrotach. Karmią się powtarzanymi w kółko cytatami z kilku artykułów Suzy Menkes, modowej wyroczni z Wysp. Nie można się obyć bez wyliczanek nazwisk, kto nosił jego ubrania (Christina Aguilera i Reni Jusis), a kto okulary Arkadius Goggles (Brad Pitt i Cate Blanchett). Do tego dochodzą wspomnienia o tym, jakie wrażenie robił jego butik, otwarty w 2003 roku na Mokotowskiej, we wciąż „szarej” Warszawie.
Nadal nie wiemy, czy miał być nowym Galliano czy nowym McQueenem. Pierwszym się inspirował, u drugiego – stażował. Ponieważ nie stał się ani jednym, ani drugim, porównania brzmią mocno na wyrost. Równie niedorzecznie jak stwierdzenia, że był „najsłynniejszym Polakiem obok Jana Pawła II i Adama Małysza”, jak pisała o nim ostatnio „Wyborcza”. Zresztą w międzyczasie Małysza zastąpił Lewandowski. Nie zmienia to faktu, że już w 2001 roku, zaledwie dwa lata po debiucie, wymieniano go obok Paula Smitha, Stelli McCartney i Vivienne Westwood. Ten artykuł z „The Independent” na wystawie wyróżniono osobną ramką. Tyle że pozostałe nazwiska wciąż pamiętamy, o Arkadiusie już zapomniano. Jego dawnej popularności mają dowodzić dziesiątki wycinków prasowych w gablotach. I tylko czasami ktoś wyciągnie z szafy Arkadiusa vintage, jak Graham Norton swój garnitur sprzed dwóch dekad w jednym z odcinków brytyjskiej edycji „RuPaul’s Drag Race”.
O modzie pisało się i nadal pisze hiperbolicznie. Jeśli ktoś odnosi sukces, to jest on „meteorowy”. Arkadius „rzucał na kolana”, „wyprzedzał czas”, był raz w niebie, raz w piekle, swą sławą dorównywał niemal coca-coli. Jednego dnia pił szampana, drugiego nie miał co jeść. Nawet jego odejście ze świata mody zamienia się w kolejną kliszę.
Na szczęście kurator Marcin Różyc umiejętnie unika takich pułapek. Traktuje projekty Arkadiusa przede wszystkim jako dorobek artystyczny. Dzięki tej wystawie można zobaczyć stroje bez celebryckiej otoczki, bez Kuby Wojewódzkiego, czerwonych dywanów, bez botoksu, Ewy Minge mówiącej po angielsku i okrągłych bzdur o projektowaniu dla „silnych kobiet”.
Nic jednak u niego nie było w pełni na serio. Jeśli Arkadius odnosił się do poważnych tematów, to zawsze ze świadomością, że działa w modowej bańce, w karnawałowym wyłomie w rzeczywistości. Wydawało się, że na chwilę się uspokoił, gdy na jesień/zimę 2004 roku stworzył kolekcję „Le Freak, C’est Chic” inspirowaną stylem eleganckich starszych pań i dramatem „Krzesła” Eugène’a Ionesco. A jednak i ją charakteryzowała typowa dla niego dezynwoltura. Punktem wyjścia były klasyczne garsonki i garnitury, ale Arkadius nieortodoksyjnie łączył w nich grubą wełnę z delikatnymi, błyszczącymi materiałami.
Nawet jeśli niektóre kolekcje były bliższe prêt-à-porter, zawsze pojawiało się na nich coś odlotowego. To te projekty robią największe wrażenie na łódzkiej wystawie. Jak efektowna spódnica z krynoliną odwrócona w drugą stronę, do góry, tak, że nosząca ją kobieta staje się kwiatem czy pawiem, który właśnie otworzył wachlarz swojego ogona. Wrażenie robi też przezroczysty plastikowy top, będący jednocześnie wazonem na białe lilie, które modelka podczas pokazu rozrzucała wokół. Są tu sukienki z krwawiącymi gołębiami, stroje dla bliźniaczek syjamskich i marynarki z kwiatów.
Jedną z wielu bohaterek głośnej wystawy Nan Goldin w Neue Nationalgalerie w Berlinie jest transartystka Greer Lankton. To ona patronuje cyklowi Goldin „The Other Side”. Na początku lat 80. Lankton krótko pomieszkiwała u Goldin w Nowym Jorku, pozując jej do fotografii. Chyba najciekawszą i wciąż tajemniczą dla mnie informacją o jej życiu jest fakt, że na jej operację korekty płci w 1979 roku zrzuciła się parafia jej ojca, prezbiteriańskiego pastora. W latach 80. była jedną z najbardziej charakterystycznych postaci nowojorskiej East Village.
W Nowym Jorku była znana jako autorka lalek. Jeszcze w czasie jej studiów w Chicago powstała ogromna hermafrodyczna lalka w trakcie porodu. Goldin wspominała w „Artforum” po śmierci przyjaciółki, że Lankton przyśniło się, że rodzi samą siebie i stąd wzięła się ta lalka. Ciekawe, że identyczną wizję namalowała wiele lat wcześniej Frida Kahlo.
Lalki Lankton, podobnie jak jej ciało, przechodziły nieustanną transformację. Zmieniała ich płcie (Greer urodziła się jako Greg), tożsamości, rozmiary i ubrania. Goldin pisała, że było to tak trzewiowe, że przypominało „operację bez znieczulenia”. Dodawała, że Lankton „otaczała się swoją własną rodziną freaków, społecznych wyrzutków, z którymi się głęboko identyfikowała”. Niektóre przedstawiały jednak konkretne, znane jej osoby: superstars Andy’ego Warhola – Edie Sedgwick, Candy Darling; czy Divine, ulubioną drag queen Johna Watersa. Niektórzy zaś zamawiali u niej swoje lalkowe portrety, jak Diana Vreeland, słynna naczelna amerykańskiego „Vogue’a”. Podejrzewam, że Raja wcielając się we Vreeland w „RuPaul’s Drag Race All Stars: All Winners”, inspirowała się nie tylko legendarną redaktorką, ale też jej wersją stworzoną przez Lankton.
Goldin wymienia wszystkie traumy, choroby i ułomności Lankton: ból i powikłania pooperacyjne, anoreksję, odrzucenie przez kochanków, narkotyki. To wszystko odbijało się w jej pracach. Nieprzypadkowo jej rysunki porównywano do Egona Schiele, a lalki oczywiście do Hansa Bellmera. Ona nie ukrywała tych inspiracji, chociaż od Bellmera wolała „Pink Flamingos”.
Na początku lat 90., gdy w Nowym Jorku jej przyjaciele po kolei umierali na AIDS, Lankton wróciła do rodzinnego Chicago. Niespodziewanie w połowie dekady zainteresowanie jej sztuką wydawało się wracać. Jej prace w 1995 roku pokazano na Whitney Biennale i na biennale w Wenecji. Zaś w październiku 1996 roku w Mattress Factory w Pittsburghu Lankton otworzyła wystawę „It’s All About ME, Not You” (To wszystko o MNIE, nie o tobie). Jej największa instalacja przenosiła do galerii jej chicagowskie mieszkanie.
Zmarła 18 listopada. Przedawkowała. Miała 38 lat, po angielsku nazywa się taką śmierć „untimely death” i w notce biograficznej Lankton na stronie Mattress Factory użyto właśnie tego określenia. Umrzeć nie w porę. Oczywiście mieli na myśli, że za wcześnie. Ale akurat chronologie różnych śmierci zgrabnie układają się w tej historii. Jedni żyją trochę dłużej, by móc opowiedzieć o śmierci swych przyjaciół.
Instalację Lankton można dziś oglądać w tej samej Mattress Factory. Podoba mi się idea, by po śmierci artystki utrwalić na zawsze jej ostatnią wystawę, na wzór rodziców, którzy nie zmieniają niczego w pokoju swego zmarłego dziecka. Tak się dzieje tylko w filmach. No ale wcale tak z Lankton nie było. Jej praca spędziła wiele lat w magazynie. Wróciła do Mattress Factory w 2009 roku. Mówi się że „na stałe”, ale żadna „stała” ekspozycja muzealna nie jest na zawsze.
„It’s All About ME, Not You” ogląda się przez okna. To zabawa w podglądactwo, czasem można nawet zobaczyć kogoś w oknie naprzeciwko. M. zawsze mi powtarza, bym nie zaglądał ludziom w okna, a jednak trudno się powstrzymać, i tylko czasem robi się głupio, gdy przypadkiem spojrzysz w oczu komuś zza firanki.
Byłoby zabawne zajrzeć komuś do mieszkania i zobaczyć coś takiego – umierającą postać w otoczeniu pustych opakowań po lekarstwach na receptę, tych charakterystycznych pojemników z przezroczystego pomarańczowego plastiku z białym wieczkiem, które znamy z amerykańskich filmów. W filmach jak ktoś znajdzie takie opakowanie w czyjejś torbie, to znak, że coś jest z tą osobą nie tak, nie radzi sobie.
U Lankton tych pustych opakowań jest naprawdę sporo. Otaczają ciało anorektycznej, łysej lalki, być może w jej ostatnich minutach życia. Lankton – na wzór zabawnych pseudonimów drag queens – nazwała ją More Morphine. More Morphine to jej alter ego. W Internecie można znaleźć zdjęcie, na którym Lankton pozuje w swojej instalacji i wygląda, jakby przyszła odwiedzić siebie na łożu śmierci. Jest równie blada i wychudzona jak More Morphine, nad którą się pochyla. Śmierć Morphine przywodzi na myśl zdjęcia osób umierających w latach 80. na AIDS.
Jej instalacja jest jak przemowa napisana na wypadek księżycowej katastrofy.
To Joe Pera („Drifting Off With Joe Pera”) po raz kolejny przypomniał mi przemowę, którą miał w pogotowiu prezydent Nixon na wypadek, gdyby misja Apollo 11 skończyła się niepowodzeniem i amerykańscy astronauci utknęli na Księżycu. Łatwo można dziś tę przemowę wyszukać w Internecie. Nosi tytuł „In Event of Moon Disaster”: „These brave men, Neil Armstrong and Edwin Aldrin, know that there is no hope for their recovery. But they also know that there is hope for mankind in their sacrifice. These two men are laying down their lives in mankind’s most noble goal: the search for truth and understanding”.
Astronauci wrócili na Ziemię, przemowa trafiła do szuflady. Zamiast „nadziei w poświęceniu” i „poszukiwania prawdy” ludzkość otrzymała „wielki skok”. Ale niedługo potem Gil Scott-Heron proto-rapował o „białasie na księżycu”: „I can’t pay no doctor bill. / (but Whitey’s on the moon) / Ten years from now I’ll be payin’ still. / (while Whitey’s on the moon)”.
Przypomniał mi się ten wiersz, gdy Trump coś majaczył o Marsie w swojej mowie inauguracyjnej, a zadowolony Elon Musk robił miny za jego plecami. Marzenia o kosmosie, zrealizowane i nie, jeszcze jaskrawiej każą spojrzeć na to, co na Ziemi. Inaczej niż w „Orbitalu” Samanthy Harvey, słusznie krytykowanym z ukraińskiej perspektywy przez Tatianę Mykytenko w „Dwutygodniku”. Harvey wydaje się opisywać tzw. efekt oglądu (overview effect), zwany też kosmiczną euforią. Mają jej doświadczać astronauci (i kosmonauci, i tajkonauci), oglądający Ziemię z kosmosu. Podobno jak już trafisz do kosmosu, zaczynasz doświadczać uczucia jedności z całą planetą i całą ludzkością.
I stajesz się „Whitey on the moon”, bo to wzniosłe uczucie nie rozwiązuje problemów na dole, miliardów ludzi, którzy w kosmos polecieć nie mogą.
Ciekawe, że Scott-Heron używa właśnie choroby i rachunków w aptece, by sprowadzić nas na ziemię.
Mimo bajkowego, buduarowego nastroju, u Lankton jest równie przyziemnie, właśnie przez lekarstwa.
Na filmie dokumentalnym o Nan Goldin „Całe to piękno i krew” można zauważyć, że w jej mieszkaniu stoi spore szklane naczynie, w którym fotografka zbiera podobne pojemniki po lekach. Jej grupa aktywistyczna P.A.I.N, która wypowiedziała wojnę Sacklerom, używa tych opakowań podczas demonstracji. Chodzi o kryzys opioidowy, rodzinę, która się na nim wzbogaciła, i muzea, w których wybielają się za pomocą sztuki (art washing). Ale to inna i dobrze już znana historia.
W instalacji Lankton jest też jej prawdziwe życie; jej, a nie More Morphine. Umierającą lalkę otaczają zbierane przez całe życie pamiątki i wspomnienia. Są tu rysunki Lankton, cała nisza wypełniona religijnym kiczem. Obok Jezusa na krzyżu wiszą jej jakby chrystusowe rzeźby cielesnych kadłubków. Lalki wszelkich rozmiarów, małe i duże, no i zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia.
Jedno ze zdjęć wiszących na ścianie wykonała Goldin – nie mogło jej tu zabraknąć – w 1982 roku. Przedstawia Lankton i jej (wtedy już chyba byłego) chłopaka Roberta Vitale. Zerwał z nią po jej tranzycji, ale pozostali przyjaciółmi. Takie odrzucenie miało jej, transkobiecie, towarzyszyć przez resztę życia. Greer jest chuda, trzyma się za nadgarstek. Robert obojętny na nią poprawia sobie włosy. Goldin pisała, że na tym zdjęciu ona „patrzy do środka, pełna tęsknoty, udaremnionego pożądania i właściwej jej samotności”. On zmarł na AIDS w 1989 roku.
Na ścianie obok wisi zdjęcie nagiej Lankton, które znalazło się na plakacie reklamującym jej wystawę w Mattress Factory, co w 1996 roku wzbudziło w Pittsburghu niewielkie kontrowersje. Ta czarno-biała fotografia przypomina wystudiowane akty Helmuta Newtona. Jakby gdzieś tam Lankton umieszczała swój ideał kobiecego ciała. W ramę tej fotografii wciśnięta jest jednak inne, mniejsze zdjęcia; nawet z daleka można w nim rozpoznać autoportret Petera Hujara. Hujar zmarł na AIDS w 1987. Jego umieranie dokumentował David Wojnarowicz. Wojnarowicz zmarł w 1992. To od tych i innych śmierci Lankton uciekła do Chicago.
Wcześniej, w 1987 roku poślubiła projektanta mody Paula Monroe. Ślubu udzielił im jej ojciec. Jej druhną była Teri Toye, a świadkiem Paula – Hujar. Goldin robiła ślubne fotografie. Paul miał włosy pomalowane na zielono. W pokoju More Morphine w Pittsburghu na stoliku niedaleko łóżka obok innych przedmiotów i lalek stoi figurka ze ślubnego tortu Greer i Paula – można ją rozpoznać po jego zielonych włosach.
Wszystko się tu gładko mieści i układa, nawet jeśli nie potrafię odczytać znaczenia większości z przedmiotów.
Czytam właśnie nietypową książkę i jestem na literze „K”. Kanadyjska pisarka Sheila Heti musiała być rozczarowana swoim dziennikiem, skoro go pocięła i wszystkie zdania ułożyła w kolejności alfabetycznej. Tak powstały „Alphabetical Diaries” („Alfabetyczne dzienniki”). Podobno – w kilku miejscach natknąłem się na tę informację – najpierw dziesięć lat pisała pamiętnik, a potem dziesięć lat redagowała. W każdym razie okazuje się, że to nie przeszkadza w czytaniu – zamienić chronologię na alfabet. Momentami robi się naprawdę ciekawie – trzy strony zdań zaczynających się od „he” są jak zbiorowy portret mężczyzn w życiu pisarki („He just sits there and stares at his computer”). Przy „I” robi się gęsto, ja, ja, ja, poniedziałek, wtorek, środa…
Brzmi to jak coś, co mogliby wymyśleć pisarze Oulipo, Perec czy Queneau. Od pierwszych stron zastanawiam się, czy ktokolwiek zdobyłby się na przetłumaczenie „Alphabetical Diaries” na inny język. I czy Heti, pracując latami nad kolejnością alfabetyczną zdań ze swych dzienników, bawiła się myślą, że przetłumaczyć się tego nie da. Byłoby to jak przełożyć na polski książeczkę dla dzieci z alfabetem, nie zmieniając rysunków i odniesień: „H jak dom”, „B jak pszczoła”, „Z jak zebra”, bo jednak czasami by się zgadzało. Ale może takie odalfabetyzowanie „Alfabetycznych dzienników” Heti nadałoby jej jeszcze nowszych sensów.
Bo okazuje się, że arbitralny alfabetyczny porządek potrafi poskładać do kupy oderwane zdania, zwłaszcza jak kilka pod rząd zaczyna się od tego samego wyrazu i powstaje litania. Bo, bo, bo… – lista wyrzutów do życia. Nie…, nie…, nie… – negatywne postanowienia. Niech… niech… niech… niech wreszcie…
Podejrzewam, że nieznana mi z innych książek Heti musiała mieć inne doznania – podzielić się na fragmenty i złożyć z powrotem. Przyjrzeć się swemu życiu i je rozbić, odkleić do siebie, odsunąć. Jako czytelnik czegoś się o niej dowiaduję, ale niezbyt wiele. Podmiot się nieustannie zmienia, umyka. Niewiele po nim pozostaje.
Wcześniej czy później katastrofa musi nastąpić, jeśli nie na miarę Księżyca, to przynajmniej na miarę pojedynczego ludzkiego życia.
W 1997 roku przygotowując swą wielką retrospektywę w Whitney Museum, Goldin wybrała fotografię Lankton na plakat. W ten sposób jej wizerunek – zdecydowanie narkotyczny – zapełnił ulice Nowego Jorku. W książkowym wydaniu „Ballad of Sexual Dependency” jest inne zdjęcie Lankton, wcześniejsze. Czasami (rzadko) otwieram tę książkę i mam wrażenie, że oglądam ją po raz pierwszy. Portretu Lankton też nie zapamiętałem. Jest młoda, szczupła (nie wychudzona) i chyba szczęśliwa. To nie ta groteskowa postać z Pittsburgha.
W nowym numerze „Dwutygodnika” piszę o wystawie Mikołaja Sobczaka „Drag niezłomne”, którą można oglądać w Polana Institute tylko do piątku, 27 kwietnia. Wystawa Sobczaka otwiera cały wachlarz tematów: od polityki historycznej, przez kulturę drag, jej obecny renesans, zapomniane bohaterki ruchu LGBT, po gejowską odmianę maczyzmu. Przy okazji wspominam o nowym warszawskim queerowym spektaklu „Queer Explosion”.
„Wojenne fronty dawno już przeszły. Powstania upadły. Na miejsce starej władzy pojawiła się nowa. A drag queen uciekły do lasu. Nie składają broni. Na strojne sukienki narzuciły mundury. Na perukach noszą rogatywki. W leśnych kryjówkach, całymi rodzinami gotowe są stawić zbrojny opór wrogowi. Nawet tu nie zapominają o makijażu. Podczas leśnych egzekucji, w pełnym dragu zachowują anielski spokój. I nawet po latach, na trupich wykopkach, wciąż prezentują swe kolorowe twarze, rozwiane peruki i długie paznokcie.
Taką wizję alternatywnej historii snuje Mikołaj Sobczak, którego obrazy i rysunki pokazuje warszawski Polana Institute. W pomieszczeniach byłego salonu ślubnego rozgościły się drag partyzantki. Sobczak maluje je na obrazach w kształcie tond. To nie Botticelli, drag queen z jego obrazów przypominają raczej komiksowych bohaterów Roberta Crumba. Wielokolorowe płótna pełne są detali. Sobczak jako malarz ma trudne zadanie – tworzy karykaturę postaci, które z definicji są już przerysowane. Do tego w podwójnym przebraniu”.
„Historie niezłomnych drag queen przypominają wyklętych żołnierzy. Słowo „wyklęte” robi dziś karierę. Wyklęte może być wszystko, co dzięki nowej władzy staje się częścią mainstreamu, pisanej na nowo historii (także historii sztuki, mamy przecież artystów wyklętych). Wyklęte, niezłomne drag queen z obrazów Sobczaka to oczywiście kpina z obecnej polityki historycznej, która nie tylko nie pozwala na obiektywną ocenę nowych bohaterów narodowych, ale też militaryzuje naszą zbiorową pamięć. Jedyny bohater to ten z karabinem w ręku. Nie ma lepszego narzędzia niż drag, by tę muskularno-partyzancką męskość i militarny kult poddać krytyce.
Bo jako partyzantki drag queen nie są przekonywające. Celowo. Chociaż im też grozi śmierć i mogą wylądować w bezimiennym grobie, ich bronią nie są karabiny. To raczej sztuczne rzęsy i obcasy, którymi grają na nosie stereotypom męskości. I kobiecości.
Drag queen u Sobczaka wypalą co najwyżej z kapiszona. Nawet w gablotach obok jego rysunków znalazły się teatralne atrapy pistoletów. To wszystko jest na niby, mówią nam teatralne dekoracje. Drag queen w przebraniu partyzantek trafiają do leśnych kryjówek, ale sam las jest trochę z komiksu, trochę z Disneya”.
„Queer Explosion”
„Gdy Sobczak bierze na warsztat politykę historyczną, twórcy „Queer Explosion” bawią się polityką prokreacyjną w imperium rządzonym przez Jego Impotencję, połączenie Klausa Nomi i Chaplinowskiego dyktatora (w tej roli Twoja Stara). Z nieodzownym rozkładanym stołkiem, którym nadrabia niski wzrost, Jego Impotencja marzy o społeczeństwie identycznych szarych obywateli. Ale nie dziś, szatanie! Jego plany krzyżuje bowiem komedia pomyłek.
Nieco czerstwe żarty z pierwszej części spektaklu, ubarwione jedynie świetną burleską farmaceutki o ambicjach niespełnionej striptizerki (Lola Noir), w drugiej części przyćmiewa tytułowa eksplozja, a dokładnie – seksplozja. W pełni ujawnia się talent Uel w roli dziennikarki, a na widok tarzana na obcasach, który rodzi się w wyniku nieudanego eksperymentu genetycznego, publiczności cieknie ślinka. O Mario Curie-Skłodowska!
W końcowej scenie niczym deus ex machina pojawia się Jezus-Dionizos w rozwianym perizonium z przezroczystej folii, by wszyscy w happy endzie mogli zaśpiewać za Majką Jeżowską „Wszystkie dzieci nasze są” przy powiewających flagach: tęczowej i trans.
Przy bogactwie „RuPaul’s Drag Race”, a nawet galeryjno-teatralnym sznycie wystawy Sobczaka, „Queer Explosion” jest jak powrót do korzeni. To coś między jasełkami i amatorskim musicalem; ciało-pozytywny (nikomu nie przeszkadzają tu „back rolls”), queerowy, inkluzywny spektakl. Nawet jeśli brak mu eleganzy, z nawiązką nadrabia extravaganzą. Niezbędną do życia w czasach, w których naprawdę jesteśmy zmęczeni rzeczywistością”.
Dopiero co „Dwutygodnik” świętował dziesiąte urodziny – z tej okazji podsumowywaliśmy ostatnią dekadę. Teraz ukazał się dwusetny numer i jest kolejna okazja do obchodów. To trochę tak jak obchodzić i urodziny, i imieniny.
Z okazji numeru setnego pisaliśmy o tym, o czym chcielibyśmy napisać, ale nikt nas nigdy nie poprosił (ja pisałem o Woodym Allenie). Okrągły dwusetny numer stał się okazją do małego przemeblowania w redakcji, na szczęście chwilowego. Dział filmu zajął się więc teatrem, krytycy literaccy – sztukami wizualnymi, muzyczni – filmem, a nam, piszącym do działu Sztuka, przypadła muzyka. Ja w tekście „Lady bez makijażu” opisuję moją relację z Lady Gagą i recenzuję jej najnowszą płytę „Joanne”. Przy okazji wspominam RuPaula i „RuPaul’s Drag Race”. Całość pod powyższym linkiem, a fragmenty tekstu poniżej.
„W pewnym momencie Gaga pojawiła się w brązowej cekinowej sukience, na ogromnych koturnach i w czymś na głowie, co upodabniało ją do prezerwatywy. I zaśpiewała „Fashion”. Podczas refrenu dołączył zaś do niej na scenie nie kto inny tylko RuPaul w jakiejś nowej inkarnacji Wielkiego Ptaka. W gigantycznej, podskakującej rytmicznie blond peruce i wieczorowej sukni utkanej z niebieskich piórek. Nie wiadomo było, czy to haute couture, czy ofiary mody. Ale trochę o tym była też piosenka. Że trzeba każdy pokój traktować jak wybieg, być na językach wszystkich wokół. Gdy przechodzę transformacje, zmieniam ciuchy, czuję, że żyję – śpiewała Gaga. Spójrz na mnie, jestem na szczycie świata!”
„Kiedyś widziałem ją śpiewającą w telewizji śniadaniowej. Na końcu piosenki ściągnęła perukę – jak czasem robią drag queeny, by pokazać, że to wszystko tylko spektakl. Ale dopiero teraz mamy uwierzyć, że Lady Gaga jest szczera jak nigdy dotąd? Nawet jeśli to prawda, nie zmienia to faktu, że przy okazji jest świetnie przemyślanym produktem – na wszystkich wywiadach pojawia się ubrana w ciuchy o określonym różowo-kremowym kolorze i w nieodzownym kapeluszu (jak na okładce płyty). Powiedziałbym więc raczej, że niezmiennie utrzymuje swoją po-po-po-po-po-po-po, po-po-po-pokerową twarz. Ale jednocześnie chyba nigdy nie wyglądała i nie brzmiała tak dobrze”.