Gdy w 1978 roku David Wojnarowicz przyjechał do Paryża, jego wyobrażenie o mieście opierało się na lekturach Geneta i Rimbauda. Miał 24 lata, chciał nauczyć się francuskiego, grać na gitarze oraz napisać powieść. Żadne z tych marzeń się wtedy jeszcze nie spełniło. Miał jednak swoje przygody. Wieczorem 1 listopada 1978 roku w krzakach ogrodów Tuileries poznał Jean Pierre’a. Jean Pierre nie chciał zostać w tych krzakach i zaprosił go na seks do swego mieszkania. David wprowadził się tydzień później.
Wojnarowicz mówił, że była to jego pierwsza prawdziwa miłość. Wtedy wydawało mu się, że mógłby spędzić w Europie resztę życia. Po francusku nie mówił, nie mógł znaleźć żadnej pracy i Jean Pierre Delage, wtedy fryzjer w salonie koafiur (w koafiurach w zaspy nura), musiał go wspierać finansowo. Nawet po powrocie do Nowego Jorku w czerwcu 1979 roku David wciąż żył mrzonkami o studiach w Paryżu i ponownym spotkaniu swego francuskiego kochanka.
Oddzieleni oceanem, musieli wyrażać swe uczucia inaczej – w listach i na kartkach pocztowych. Początkowo pisali do siebie niemal codziennie. W książce „Dear Jean Pierre” znalazło się ponad trzysta sztuk korespondencji, sporo jak na trzy lata. Między listami i kartkami Davida do Jean Pierre’a zdarzają się rysunki, kserówki, fotografie.
Ten sam tytuł, „Dear Jean Pierre”, nosiła wystawa w nowojorskiej galerii PPOW z początku 2022 roku, na której po raz pierwszy zaprezentowano korespondencję Wojnarowicza do Delage’a. Przygotowały ją wspólnie Cynthia Carr, biografka Wojnarowicza („Fire in the Belly”) oraz Anneliss Beadnell. Wojnarowicza pamięta się raczej przez pryzmat jego późniejszych relacje z fotografem Peterem Hujarem (David przyglądał się jego śmierci na AIDS) czy Tomem Rauffenbartem, który był z Davidem, gdy ten na AIDS umierał. Tym razem zależało im na podkreśleniu wpływu Jean Pierre’a i wczesnych prób artystycznych Davida. Książka to pokłosie tamtej wystawy.

Kupiłem tę książkę z zazdrości, bo widziałem na Instagramie, że inni już ją mieli. I przeżyłem z nią już ponad pół roku. Kartka, którą użyłem jako zakładki, utkwiła mniej więcej w połowie. Ale się nie poddaję. Bo to książka o ciężarze przekraczającym encyklopedię PWN-u. Moja zakładka to pocztówka z pracą Ryana Conrada, będącą trawestacją ikonicznej pracy Wojnarowicza z jego zdjęciem z dzieciństwa i tekstem o gejowskim dorastaniu. Tekst jest nieco dramatyczny. W końcówce każdego sezonu RPDR jest taki moment, w którym RuPaul pokazuje drag queenom ich zdjęcia z dzieciństwa i pyta: Co dziś powiedziałbyś małemu Brianowi / Jamesowi / Karolowi? To ma dużo z Wojnarowicza.
Mam tę kartkę pewnie z wystawy o AIDS w Ameryce. Wojnarowicz zmarł na AIDS, a Conrad, który używa własnego zdjęcia i własnej opowieści, urodził się „w środku śmiertelnej epidemii” (a dokładnie – w 1983 roku). Takich nowych wersji pracy Wojnarowicza („One day this kid…”) jest mnóstwo i każdy mógłby stworzyć własną (jak własne „I Remember” Brainarda), ale zrobiłoby się nieznośnie płaczliwie, jak mniemam.
Musiałem tę pocztówkę wybrać bardzo starannie, ale tego – po kilku miesiącach – nie pamiętam. Zresztą ostatnie tygodnie ten gruby ton przeleżał nieruszony, do tego ułożyłem na nim kamyki, które zebrałem na brzegu jeziora Ontario.
Może to nie jest książka, którą się powinno czytać od deski do deski, raczej na chybił – trafił.
Tym bardziej, że korespondencja jest niepełna, poznajemy ją tylko w jedną stronę. Najwyraźniej Jean Pierre skrupulatnie archiwizował wszystko, co David mu wysłał, a David – niekoniecznie.
David pisze do Jean Pierre’a, ale nie wiemy, w jaki sposób Jean Pierre mu odpowiada. Tymczasem David szuka mieszkania, chce zmienić pracę, pracuje nad rysunkami, kolażami, marzy mu się wystawa. Swoje kolaże wysyła do ulubionych pisarzy z nadzieją na odpowiedź. W jednym z listów do Jean Pierre’a cieszy się, że William Borroughs mu odpisał. Wspomina swoje lektury, m.in. „Wyznania maski” Yukio Mishimy. Pracując w klubie Danceteria poznaje zaś innego pracownika – Keitha Haringa. Okres żywej korespondencji z Jean Pierrem to też czas pierwszych wystaw, spotkania z Peterem Hujarem, pierwszych istotnych realizacji, publikacji pierwszych książek prozatorskich. Wreszcie to też okres, w którym w Nowym Jorku pojawia się HIV.
W początkującym wówczas artyście i pisarzu co jakiś czas odżywają fantazje o możliwości przeprowadzki na stałe do Francji, ale jego nowojorskie zakorzenienie i problemy biorą górę. Ale kilkukrotnie odwiedzają się – David jeździ do Francji, Jean Pierre przyjeżdża do Nowego Jorku.

Ostatnio spędzając kilka tygodni poza Warszawą, wysłałem pocztówki kilku znajomym, bardzo staroświecko i nostalgicznie, ale nie byłem usatysfakcjonowany. Został tylko archaiczny gest. Może trochę lepiej wyszło z A, która sama się kartki domagała. Chyba ma swój własny pocztówkowy projekt czy fetysz. Może te pocztówki, co się je znajduje w skrzynce, są jak lajki i powodują wydzielanie się dopaminy. Substytut przyjemności. Chociaż wcale nie jestem pewien, czy A dobrze odczytała moją kartkę i czy odnalazła w niej coś więcej niż tylko prosty sygnał, że myślę o niej nawet po drugiej stronie oceanu. Brakowało w tym rzeczywistej potrzeby, skoro z każdym mogę się skomunikować prościej, bez znaczka pocztowego.
A przecież piszesz do kogoś, by nie musiał czytać w twoich myślach. Bo w myślach wszystko zdążyłeś im powiedzieć, a oni jakby zapomnieli, że to miało miejsce. Stąd łatwo się nimi rozczarować. Trochę jak w „I Love Dick”, ale u Chris Kraus w pisaniu listów chodziło o jeszcze co innego – by się od kogoś odbić jak w lustrze.
Robert Walser w jednym ze swych mikroskryptów (metoda ołówkowa, bardzo kusząca) opisuje, że poprzedniego dnia pierwszy raz słuchał radioodbiornika i jakie to dziwne, że ci, co tam mówią, nie wiedzą, kto właściwie ich słyszy. A przecież z pisaniem jest podobnie, Walser był pisarzem, wiec powinien wiedzieć, o czym mówię. Nie wiadomo, kto cię czyta i w ogóle – to jest najgorsze – czy czyta. Pocztówkom towarzyszy to samo zażenowanie co publikacji każdego innego tekstu.

Przypomniała mi się też pewna wystawa, najpierw zupełnie mgliście, złożona z pocztówek artystów, w British Museum. Nie byłem pewien, czy mi się to nie przyśniło (naprawdę!), ale wyguglowałem, że rzeczywiście coś takiego miało tam miejsce: tysiąc kartek pocztowych zrobionych przez artystów. Jak wystawa telefonów stacjonarnych. Tym artystom z przeszłości chodziło – taką mam nadzieję – o komunikację, o łatwość, z jaką za pomocą poczty można było dotrzeć z przekazem do innych. Była tam m.in. kartka Bena Vautiera, która miała miejsce na adres po dwóch stronach i można ją było wysłać do dwóch osób równocześnie.
Ale to było przed pandemią, więc nic dziwnego, ze pamiętam mgliście. „Przed pandemią” to nasze nowe „przed wojną”, a ja jeszcze spotykałem w komunikacji miejskiej staruszków narzekających na to, że przed wojną młodzież była lepiej wychowana. Oczywiście mieli na myśli siebie. Spisywali nas, powojennych, na straty. Wspominam ich ciepło, bo dzisiejsi staruszkowie nie mają już w sobie niestety tego poczucia wyższości.
Przypomniał mi się też Boetti, bo on też wysyłał kartki, z Afganistanu, i że jak z M. byliśmy na retrospektywie Boettiego w Tate Modern, która cieszyła się rekordowo niską frekwencją i nikt na nią nie przychodził, i czytaliśmy na głos, co Boetti napisał na swoich alfabetycznych obrazach, to jeden starszy pan siedzący obok, zwrócił nam uwagę, byśmy jednak nie rozmawiali. Poszliśmy sobie, ale później żałowałem, że nie powiedziałem mu, by się odczepił. Mogłem mu powiedzieć „Bite me”, ale te błyskotliwe bon moty (lubię też „nie zesraj się”) zawsze przychodzą za późno. Zostaje rozczarowanie samym sobą. I dręczy mnie wciąż po latach, że nie powiedziałem mu jakiegoś brzydkiego słówka, jak poczucie winy.

W wystawie w British Museum chodziło o to, że pocztówka też może być formą sztuki, nawet jeśli formą archaiczną jak dagerotyp. Tymczasem kartki i listy Wojnarowicza nie tylko nie były przeznaczone dla naszych oczu – to oczywiste, ale też nie miały być artystyczne. Jeśli artystyczne bywają (przez elementy kolaży czy rysunków), to dlatego, że był to jego naturalny język komunikacji.
David pisze do Jean Pierre’a często, zachłannie, obsesyjnie, zaborczo. Jeśli kogoś kochać przez ocean, to tylko zaborczo. Pisze o każdej błahostce, powtarza się; jak szuka pracy, to szuka jej codziennie i codziennie o tym Jean Pierre’owi przypomina. On to pisze tylko i wyłącznie dla Jean Pierre’a, raczej nie zakłada, że ja to będę czytał w przyszłości i się nad tym zastanawiał.
Z konieczności książka zawiera luki. Wszak kochankowie nie piszą do siebie, gdy są razem. Prawdopodobnie najciekawszego fragmentu tej opowieści książka nie zawiera. Dowiadujemy się o nim zaledwie we fragmencie w posłowiu i kalendarium napisanym przez Carr. Gdy w 1979 roku do Paryża przyjechał nowojorski chłopak Davida, Brian (Butterick, późniejsza ceniona drag queen i współzałożyciel nowojorskiego Pyramid Club), dopiero na miejscu dowiedział się, że poszedł w odstawkę. Wyjechał nawet z Paryża na dzień, by ochłonąć, ale szybko pogodził się z nową sytuacją, nie chcąc stracić bliskiego przyjaciela. David i Brian razem wrócili do Nowego Jorku. W późniejszym liście do Jean Pierre’a Wojnarowicz pisze: „Brian and I are friends but not like before”.
Korespondencyjny romans Davida i Jean Pierre’a kończy się w maju 1982 roku. Nie chodziło tylko o geograficznie oddalenie. Jean Pierre przespał się w Paryżu z przyjacielem Davida, David uznał to za niewybaczalną zdradę. Ale ich przyjaźń przetrwała lata. Książkę kończy kartka z września 1991 roku, po ośmiu latach przerwy w korespondencji: „I think of you often but just have not had energy to write letters or anything. It is a strange place for me to be right now”.

Wszystko to czyta się bez narzuconego komentarza, bez przypisów. Jakbym sami trafił na jakieś pudło, w którym Jean Pierre gromadził listy i kartki od Davida. Sprawy istotne, niuanse trzeba wyławiać z zalewu spraw przyziemnych, powtórzeń, opisów pogody, szukania pracy, mieszkania, planów małej życiowej stabilizacji i składanych samemu sobie deklaracji poświęcenia się sztuce czy pisaniu.
Życie, spisane w swoich codziennych detalach, bywa po prostu nudne. Ale dzięki temu obraz Wojnarowicza, który się z tych listów i kartek wyłania, jest w mniejszym stopniu zmitologizowany niż w jego prozie. „Dear Jean Pierre” odbiega też od atmosfery jego sztuki, zawsze pozostającej w cieniu epidemii AIDS i tysięcy niepotrzebnych śmierci. To raczej portret artysty z czasów młodości, nieco naiwnego, wciąż pełnego nadziei i marzeń. I zostaje tylko to wredne pytanie, czy się jeszcze taki naiwny pierwiastek w sobie nosi.

























