Dear Jean Pierre

Gdy w 1978 roku David Wojnarowicz przyjechał do Paryża, jego wyobrażenie o mieście opierało się na lekturach Geneta i Rimbauda. Miał 24 lata, chciał nauczyć się francuskiego, grać na gitarze oraz napisać powieść. Żadne z tych marzeń się wtedy jeszcze nie spełniło. Miał jednak swoje przygody. Wieczorem 1 listopada 1978 roku w krzakach ogrodów Tuileries poznał Jean Pierre’a. Jean Pierre nie chciał zostać w tych krzakach i zaprosił go na seks do swego mieszkania. David wprowadził się tydzień później.

Wojnarowicz mówił, że była to jego pierwsza prawdziwa miłość. Wtedy wydawało mu się, że mógłby spędzić w Europie resztę życia. Po francusku nie mówił, nie mógł znaleźć żadnej pracy i Jean Pierre Delage, wtedy fryzjer w salonie koafiur (w koafiurach w zaspy nura), musiał go wspierać finansowo. Nawet po powrocie do Nowego Jorku w czerwcu 1979 roku David wciąż żył mrzonkami o studiach w Paryżu i ponownym spotkaniu swego francuskiego kochanka.

Oddzieleni oceanem, musieli wyrażać swe uczucia inaczej – w listach i na kartkach pocztowych. Początkowo pisali do siebie niemal codziennie. W książce „Dear Jean Pierre” znalazło się ponad trzysta sztuk korespondencji, sporo jak na trzy lata. Między listami i kartkami Davida do Jean Pierre’a zdarzają się rysunki, kserówki, fotografie.

Ten sam tytuł, „Dear Jean Pierre”, nosiła wystawa w nowojorskiej galerii PPOW z początku 2022 roku, na której po raz pierwszy zaprezentowano korespondencję Wojnarowicza do Delage’a. Przygotowały ją wspólnie Cynthia Carr, biografka Wojnarowicza („Fire in the Belly”) oraz Anneliss Beadnell. Wojnarowicza pamięta się raczej przez pryzmat jego późniejszych relacje z fotografem Peterem Hujarem (David przyglądał się jego śmierci na AIDS) czy Tomem Rauffenbartem, który był z Davidem, gdy ten na AIDS umierał. Tym razem zależało im na podkreśleniu wpływu Jean Pierre’a i wczesnych prób artystycznych Davida. Książka to pokłosie tamtej wystawy.

Kupiłem tę książkę z zazdrości, bo widziałem na Instagramie, że inni już ją mieli. I przeżyłem z nią już ponad pół roku. Kartka, którą użyłem jako zakładki, utkwiła mniej więcej w połowie. Ale się nie poddaję. Bo to książka o ciężarze przekraczającym encyklopedię PWN-u. Moja zakładka to pocztówka z pracą Ryana Conrada, będącą trawestacją ikonicznej pracy Wojnarowicza z jego zdjęciem z dzieciństwa i tekstem o gejowskim dorastaniu. Tekst jest nieco dramatyczny. W końcówce każdego sezonu RPDR jest taki moment, w którym RuPaul pokazuje drag queenom ich zdjęcia z dzieciństwa i pyta: Co dziś powiedziałbyś małemu Brianowi / Jamesowi / Karolowi? To ma dużo z Wojnarowicza.

Mam tę kartkę pewnie z wystawy o AIDS w Ameryce. Wojnarowicz zmarł na AIDS, a Conrad, który używa własnego zdjęcia i własnej opowieści, urodził się „w środku śmiertelnej epidemii” (a dokładnie – w 1983 roku). Takich nowych wersji pracy Wojnarowicza („One day this kid…”) jest mnóstwo i każdy mógłby stworzyć własną (jak własne „I Remember” Brainarda), ale zrobiłoby się nieznośnie płaczliwie, jak mniemam.

Musiałem tę pocztówkę wybrać bardzo starannie, ale tego – po kilku miesiącach – nie pamiętam. Zresztą ostatnie tygodnie ten gruby ton przeleżał nieruszony, do tego ułożyłem na nim kamyki, które zebrałem na brzegu jeziora Ontario.

Może to nie jest książka, którą się powinno czytać od deski do deski, raczej na chybił – trafił.

Tym bardziej, że korespondencja jest niepełna, poznajemy ją tylko w jedną stronę. Najwyraźniej Jean Pierre skrupulatnie archiwizował wszystko, co David mu wysłał, a David – niekoniecznie.

David pisze do Jean Pierre’a, ale nie wiemy, w jaki sposób Jean Pierre mu odpowiada. Tymczasem David szuka mieszkania, chce zmienić pracę, pracuje nad rysunkami, kolażami, marzy mu się wystawa. Swoje kolaże wysyła do ulubionych pisarzy z nadzieją na odpowiedź. W jednym z listów do Jean Pierre’a cieszy się, że William Borroughs mu odpisał. Wspomina swoje lektury, m.in. „Wyznania maski” Yukio Mishimy. Pracując w klubie Danceteria poznaje zaś innego pracownika – Keitha Haringa. Okres żywej korespondencji z Jean Pierrem to też czas pierwszych wystaw, spotkania z Peterem Hujarem, pierwszych istotnych realizacji, publikacji pierwszych książek prozatorskich. Wreszcie to też okres, w którym w Nowym Jorku pojawia się HIV.

W początkującym wówczas artyście i pisarzu co jakiś czas odżywają fantazje o możliwości przeprowadzki na stałe do Francji, ale jego nowojorskie zakorzenienie i problemy biorą górę. Ale kilkukrotnie odwiedzają się – David jeździ do Francji, Jean Pierre przyjeżdża do Nowego Jorku.

Ostatnio spędzając kilka tygodni poza Warszawą, wysłałem pocztówki kilku znajomym, bardzo staroświecko i nostalgicznie, ale nie byłem usatysfakcjonowany. Został tylko archaiczny gest. Może trochę lepiej wyszło z A, która sama się kartki domagała. Chyba ma swój własny pocztówkowy projekt czy fetysz. Może te pocztówki, co się je znajduje w skrzynce, są jak lajki i powodują wydzielanie się dopaminy. Substytut przyjemności. Chociaż wcale nie jestem pewien, czy A dobrze odczytała moją kartkę i czy odnalazła w niej coś więcej niż tylko prosty sygnał, że myślę o niej nawet po drugiej stronie oceanu. Brakowało w tym rzeczywistej potrzeby, skoro z każdym mogę się skomunikować prościej, bez znaczka pocztowego.

A przecież piszesz do kogoś, by nie musiał czytać w twoich myślach. Bo w myślach wszystko zdążyłeś im powiedzieć, a oni jakby zapomnieli, że to miało miejsce. Stąd łatwo się nimi rozczarować. Trochę jak w „I Love Dick”, ale u Chris Kraus w pisaniu listów chodziło o jeszcze co innego – by się od kogoś odbić jak w lustrze.

Robert Walser w jednym ze swych mikroskryptów (metoda ołówkowa, bardzo kusząca) opisuje, że poprzedniego dnia pierwszy raz słuchał radioodbiornika i jakie to dziwne, że ci, co tam mówią, nie wiedzą, kto właściwie ich słyszy. A przecież z pisaniem jest podobnie, Walser był pisarzem, wiec powinien wiedzieć, o czym mówię. Nie wiadomo, kto cię czyta i w ogóle – to jest najgorsze – czy czyta. Pocztówkom towarzyszy to samo zażenowanie co publikacji każdego innego tekstu.

Przypomniała mi się też pewna wystawa, najpierw zupełnie mgliście, złożona z pocztówek artystów, w British Museum. Nie byłem pewien, czy mi się to nie przyśniło (naprawdę!), ale wyguglowałem, że rzeczywiście coś takiego miało tam miejsce: tysiąc kartek pocztowych zrobionych przez artystów. Jak wystawa telefonów stacjonarnych. Tym artystom z przeszłości chodziło – taką mam nadzieję – o komunikację, o łatwość, z jaką za pomocą poczty można było dotrzeć z przekazem do innych. Była tam m.in. kartka Bena Vautiera, która miała miejsce na adres po dwóch stronach i można ją było wysłać do dwóch osób równocześnie.

Ale to było przed pandemią, więc nic dziwnego, ze pamiętam mgliście. „Przed pandemią” to nasze nowe „przed wojną”, a ja jeszcze spotykałem w komunikacji miejskiej staruszków narzekających na to, że przed wojną młodzież była lepiej wychowana. Oczywiście mieli na myśli siebie. Spisywali nas, powojennych, na straty. Wspominam ich ciepło, bo dzisiejsi staruszkowie nie mają już w sobie niestety tego poczucia wyższości.

Przypomniał mi się też Boetti, bo on też wysyłał kartki, z Afganistanu, i że jak z M. byliśmy na retrospektywie Boettiego w Tate Modern, która cieszyła się rekordowo niską frekwencją i nikt na nią nie przychodził, i czytaliśmy na głos, co Boetti napisał na swoich alfabetycznych obrazach, to jeden starszy pan siedzący obok, zwrócił nam uwagę, byśmy jednak nie rozmawiali. Poszliśmy sobie, ale później żałowałem, że nie powiedziałem mu, by się odczepił. Mogłem mu powiedzieć „Bite me”, ale te błyskotliwe bon moty (lubię też „nie zesraj się”) zawsze przychodzą za późno. Zostaje rozczarowanie samym sobą. I dręczy mnie wciąż po latach, że nie powiedziałem mu jakiegoś brzydkiego słówka, jak poczucie winy.

W wystawie w British Museum chodziło o to, że pocztówka też może być formą sztuki, nawet jeśli formą archaiczną jak dagerotyp. Tymczasem kartki i listy Wojnarowicza nie tylko nie były przeznaczone dla naszych oczu – to oczywiste, ale też nie miały być artystyczne. Jeśli artystyczne bywają (przez elementy kolaży czy rysunków), to dlatego, że był to jego naturalny język komunikacji.

David pisze do Jean Pierre’a często, zachłannie, obsesyjnie, zaborczo. Jeśli kogoś kochać przez ocean, to tylko zaborczo. Pisze o każdej błahostce, powtarza się; jak szuka pracy, to szuka jej codziennie i codziennie o tym Jean Pierre’owi przypomina. On to pisze tylko i wyłącznie dla Jean Pierre’a, raczej nie zakłada, że ja to będę czytał w przyszłości i się nad tym zastanawiał.

Z konieczności książka zawiera luki. Wszak kochankowie nie piszą do siebie, gdy są razem. Prawdopodobnie najciekawszego fragmentu tej opowieści książka nie zawiera. Dowiadujemy się o nim zaledwie we fragmencie w posłowiu i kalendarium napisanym przez Carr. Gdy w 1979 roku do Paryża przyjechał nowojorski chłopak Davida, Brian (Butterick, późniejsza ceniona drag queen i współzałożyciel nowojorskiego Pyramid Club), dopiero na miejscu dowiedział się, że poszedł w odstawkę. Wyjechał nawet z Paryża na dzień, by ochłonąć, ale szybko pogodził się z nową sytuacją, nie chcąc stracić bliskiego przyjaciela. David i Brian razem wrócili do Nowego Jorku. W późniejszym liście do Jean Pierre’a Wojnarowicz pisze: „Brian and I are friends but not like before”.

Korespondencyjny romans Davida i Jean Pierre’a kończy się w maju 1982 roku. Nie chodziło tylko o geograficznie oddalenie. Jean Pierre przespał się w Paryżu z przyjacielem Davida, David uznał to za niewybaczalną zdradę. Ale ich przyjaźń przetrwała lata. Książkę kończy kartka z września 1991 roku, po ośmiu latach przerwy w  korespondencji: „I think of you often but just have not had energy to write letters or anything. It is a strange place for me to be right now”.

Wszystko to czyta się bez narzuconego komentarza, bez przypisów. Jakbym sami trafił na jakieś pudło, w którym Jean Pierre gromadził listy i kartki od Davida. Sprawy istotne, niuanse trzeba wyławiać z zalewu spraw przyziemnych, powtórzeń, opisów pogody, szukania pracy, mieszkania, planów małej życiowej stabilizacji i składanych samemu sobie deklaracji poświęcenia się sztuce czy pisaniu.

Życie, spisane w swoich codziennych detalach, bywa po prostu nudne. Ale dzięki temu obraz Wojnarowicza, który się z tych listów i kartek wyłania, jest w mniejszym stopniu zmitologizowany niż w jego prozie. „Dear Jean Pierre” odbiega też od atmosfery jego sztuki, zawsze pozostającej w cieniu epidemii AIDS i tysięcy niepotrzebnych śmierci. To raczej portret artysty z czasów młodości, nieco naiwnego, wciąż pełnego nadziei i marzeń. I zostaje tylko to wredne pytanie, czy się jeszcze taki naiwny pierwiastek w sobie nosi.

Casa Susanna

Pierwszy raz Casa Susanna zaskoczyła mnie na wystawie „Jesteś w trybie incognito”, którą trzy lata temu w ramach Warsaw Gallery Weekend przygotowała w Instytucie Fotografii Fort Kasia Karwańska. Projekt dotyczył cross-dressingu i fotografii, obszarów, w których sztuka wchodzi w życie codzienne, ale genderowo nieoczywiste. Karwańska od dawna zajmowała się twórczością Tomasza Machcińskiego, która się w takie historie świetnie wpisuje. Całość była zaś dedykowana Rysi „Ryszardowi” Czubak. Pojawiły się tam też młode artystki życiowe, np. Filipka Rutkowska.

Gdy moja matka chciała kogoś skarcić za gówniarskie odszczekiwania, mówiła „ty aktorko ze spalonego teatru!”. Chodziło chyba o to, że ktoś aktorzy, niezależnie od tego, czy ma widownię, czy nie. Przypomina mi się to powiedzonko za każdym razem, gdy widzę Filipkę. Tyle że ja to aktorzenie, zwłaszcza w sytuacjach, które tego nie wymagają, lubię, więcej – podziwiam.

Na „Trybie incognito” Kasia przywołała też kilka historii genderowych outsiderów z innych krajów. Z nich najsilniej wybijała się właśnie Casa Susanna. Dlatego niedawno, będąc pierwszy raz w życiu w Art Gallery of Ontario (AGO) w Toronto, gdy wszedłem do jednej z sal, rzuciłem okiem po niewielkich fotografiach, od razu wiedziałem, z czym mam do czynienia i ponownie poczułem ten dreszcz. Bo początkowo trudno uwierzyć, że Casa Susanna w ogóle istniała.

Casa Susanna i związane z nią zdjęcia to bilet wstępu do środowiska amerykańskich crossdresserów w latach 50. i 60. XX wieku. Z dzisiejszej perspektywy wszystko stało na głowie. Zaczynając od języka, którym się posługiwały, który dziś, uznawany za niepoprawny, wymaga odpowiedniego wyjaśniającego przypisu, by nikt się nie obraził. Bo nazywały się po prostu transwestytami, w skrócie TVs.

Chociaż Casa Susanna mieściła się w stanie Nowy Jork, jej historia zaczyna się na Zachodnim Wybrzeżu i mieszkającej w Los Angeles Virginii Prince. Jako mężczyzna Charles pracował w przemyśle farmaceutycznym, jako kobieta Virginia była najbardziej wpływową postacią, integrującą środowisko TVs. (W swych działaniach wzorowała się na Louise Lawrence.)

To Virginia Prince przez ponad ćwierć wieku (od 1960 roku) wydawała magazyn „Transvestia”, który łączył ze sobą lubiących się przebierać za kobiety mężczyzn, kształtował środowisko i jego postawy. Oczywiście komunikowano się raczej przez skrytki pocztowe niż prywatne adresy, ujawnienie kogoś jako crossdressera mogło się łączyć z ciężkimi konsekwencjami, szpitale psychiatryczne leczyły z tej przypadłości elektrowstrząsami. Pojawienie się w miejscu publicznym w stroju płci przeciwnej było wykroczeniem i można było za to zostać aresztowanym (na te przepisy powoływała się amerykańska policja atakując gejowskie bary i tak doszło do zamieszek w Stonewall). Za zdjęciami z Casa Susanna kryje się strach przed szantażem, przed ujawnieniem, aresztowaniem, umieszczeniem w zakładzie.

 „Transvestia” była więc pismem wydawanym prywatnie, dostępnym tylko na drodze subskrypcji, Prince potajemnie wysyłała je pocztą (a i tak miewała z pocztą kłopoty). Większość treści tworzyli sami czytelnicy. Szczególnie ważną rolę odgrywały zaś fotografie. Numery pisma miały swoje cover girls. Z oczywistych powodów dużą popularnością cieszyły się polaroidy.

Od drugiego numeru swą własną kolumnę w „Transvestii” miała Susanna Valenti, mieszkająca w Nowym Jorku.

Za Susanną Valenti krył się Tito Arriagada, urodzony w Santiago w Chile w 1917 roku. Przyjechał do Ameryki w wieku 21 lat, pracował m.in. jako spiker hiszpańskojęzycznych audycji radiowych. Gdy Tito pojawił się w nowojorskim sklepie z perukami prowadzonym przez Marie Tornell, udawał, że chce kupić perukę dla rzekomej żony. Marie nie dała się nabrać, crossdresserzy stanowili sporą część jej klienteli. Maria nie tylko wyszła za Tito w 1958 roku (on miał wtedy 41 lat, ona – 57), ale poznała go też z innymi klientami swego sklepu i pomogła mu w ich wiejskiej posiadłości w górach Catskill w stanie Nowy Jork założyć weekendową oazę dla crossdresserów. Tak narodził się Le Chevalier d’Eon. Na posiadłości znajdowały się okazały dom, stodoła, zwana Wigwamem, w której organizowano imprezy i występy, oraz kilka domków letniskowych. Sama nazwa wzięła się od Chevaliera D’Eona – szpiega króla Ludwika XV, przebierającego się za kobietę. Drugą posiadłością Marii i Susanny była Casa Susanna i to ta zgrabna nazwa zapisała się dziś w zbiorowej świadomości.

W Chevalier D’Eon odbywały się weekendowe przyjęcia, na które zjeżdżali crossdresserzy nawet z odległych stanów. Wśród bywalców były m.in. Gloria (milioner z Michigan), Lee (weteran wojny w Korei), Felicity (właściwie John Miller, brat fotografki Lee Miller, pilot, bohater II wojny światowej) czy Doris (pisarz science fiction Donald Wollheim). Gail, bardzo aktywna w Nowym Jorku miała w swoim mieszkaniu dwie sypialnie – męską i damską, jako mężczyzna (David Wilde) był krytykiem filmowym. Anita (cover girl dziewiątego numeru „Transvestii”) ukrywała swą kobiecą tożsamość przed rodziną, w domu był ojcem trójki dzieci; by móc choć przez chwilę pobyć kobietą, wynajmował pokoje motelowe. O większości z bohaterek fotografii niewiele da się jednak powiedzieć i zostały po nich tylko szczątki wspomnień. Jak to o Jody z New Jersey, która jeździła na łyżwach po zamarzniętym stawie przy Casa Susanna, ale niewiele więcej o niej wiadomo.

Przez dekady historia sieci TVs z Casa Susanna była znana niemal wyłącznie crossdressingowemu kręgu osób tworzących fenomen tego miejsca w latach 50. i 60. XX wieku. Wypłynęła na światło dzienne w 2005 roku, gdy dwóch handlarzy meblami kupiło zbiór fotografii na targu staroci w Nowym Jorku. Zawierał 340 zdjęć, czarno-białych i kolorowych, część luzem, część zebranych w albumy. Wszystkie przedstawiały mężczyzn przebranych za kobiety.

Zbiór należał do samej Susanny Valenti, o czym świadczyła wizytówka dołączona do jednego z albumów: „Susanna Valenti, female impersonator”. Cześć zdjęć była dedykowana Susannie i jej żonie Marie. Dziś cały ten zbiór należy do zbiorów AGO w Toronto i można go tam aktualnie oglądać (ale tylko do połowy czerwca).

W międzyczasie wypłynęły też inne zestawy fotografii TVs skupionych wokół Susanny i Virginii, większość których trafiła do Louise Lawrence Transgender Archive (LLTA) w Vallejo w Kalifornii. Inny zbiór 214 zdjęć należący pierwotnie do Susanny kupiła też Cindy Sherman, która pokazała go po raz pierwszy w ramach Biennale w Wenecji w 2013 roku. Ostatnio powstał zaś film dokumentalny, zatytułowany oczywiście „Casa Susanna” (2022).

Dzisiaj zdjęcia i wspomnienia z Casa Susanna mogą budził konfuzję. Pozornie wydają się rodzajem poprzedników RuPaula, ale wiadomo, że Virginia Prince i Susanna Valenti były politycznie konserwatywne. Casa Susanna służyła jednej określonej wersji bycia trans – transwestytyzmu heteroseksualnych mężczyzn z klasy średniej, w większości białych.

Trudno to początkowo przetrawić mentalnie. Poglądy Susanny, wyrażane explicite na łamach „Transvestii” są dzisiaj absolutnie nieakceptowalne. Jej eseje spływają homofobią i transfobią. Susanna twierdziła, że cross-dressing dotyczy wyłącznie mężczyzn hetero i sprzeciwiała się operacjom korektywnym, które zresztą wtedy były dostępne nielicznym. Virginia operowała własną definicją „prawdziwego transwestyty”: heteroseksualnego mężczyzny, który pozwala czasem wyjść swej „wewnętrznej kobiecie” na wierzch. Ukrywała erotyczne czy seksualne aspekty cross-dressingu, odrzucała fetyszyzm. I hołdowała sloganowi: „Let’s keep our skirts clean!”.

Prince krytykowała homoseksualizm jako „nienaturalne zboczenie”, ostracyzowała trans kobiety (jak Christine Jorgensen). Chociaż samo środowisko, jak pisze Isabelle Bonnet w swoim eseju w książce „Casa Susanna” wydanej przez AGO, „nie było ani tak homogeniczne, ani tak skonsolidowane jak mogłoby się wydawać”. Bonnet podaje przykład wspomnianej już przeze mnie Glorii, która korzystając ze swego majątku pomagała innym sfinansować zagraniczne operacje korekty płci, czym zyskała sobie przezwisko „girls factory”.

Przypomniało mi się, ile zamieszania wniosła do workroomu „Ru Paul’s Drag Race” (RPDR) Maddy Morphosis, pierwsza hetero drag queen w programie (polecam jej youtube’owy talk show „Give It to Me Straight”). Inne drag queeny unosiły brwi ze zdziwieniem, gdy Maddy się przed nimi wyoutowała jako hetero, chociaż – będąc pierwszą w programie – nie była przecież pierwszą hetero drag queen w Ameryce. Świat dragu jest przecież o wiele bardziej zróżnicowany, niż wynikałoby to z RPDR. W samym programie od pierwszych sezonów także następowały konieczne korekty, m.in. szlify językowe (nie ma już „you got she-mail” z wczesnych sezonów). Dziś nikogo już nie dziwi trans mężczyzna przebierający się za kobietę na scenie – to oczywiście casus Gottmik (w dragu she/her, poza dragiem he/him), której kibicuję w obecnym sezonie „RPDR All Stars” (pojawiła się już na wybiegu z obciętymi cyckami w foliowej torebce). A z Maddy problemem ostatecznie nie była jej orientacja seksualna, lecz jej buty (płaski obcas w RPDR nie przejdzie).

Jestem pewien, że gdyby w tamtej epoce pojawił się RPDR, nie przypadłby do gustu pań z Casa Susanna. Tu obowiązywały amerykańskie standardy kobiecości z lat 40. czy 50., gdy wielu z nich dorastało. „Transvestia” owe standardy na bieżąco przypominała. W piśmie dominował jeden wzorzec kobiecości – porządnej, stereotypowej housewife. To wyidealizowana reprezentacja kobiecości tamtych czasów, z New Look Christiana Diora i talią osy, podkreślającą seksualny dymorfizm.

Jest taka strona w „Transvestii”, reprodukowana w książce, na której jedna z TVs prasuje i zamiata chodnik – „A WOMAN’S WORK IS NEVER DONE”, zagląda do piekarnika – „LET’S SEE NOW — WHAT’S FOR DINNER?”, i wraca do domu obładowana zakupami – „BACK FROM THE STORE HOPE I DIDN’T FORGET ANYTHING”. Virginia Prince pisała wprost: „Learn to be socially passive”. Wbrew pozorom nie było to prześmiewcze.

W latach 60. ten patriarchalny wzorzec kobiecości nie był już tak powszechnie akceptowany, zwłaszcza przez same kobiety. Susanna i jej koleżanki nie rozumiały feministycznej rewolucji, odrzucały też nową modę, nie akceptowały bikini, naturalnego makijażu ani nieufryzowanych włosów. W szczególności zaś nie znosiły noszenia przez kobiety spodni (spodnie na wybiegu stanowiły też tabu w pierwszych sezonach RPDR).

Jak w swoim eseju twierdzi Isabelle Bonnet, bywalczynie Casa Susanna nie rozumiały społecznej pozycji kobiety, zwłaszcza z mniejszości seksualnych czy etnicznych, bo nie przypominały ich własnej sytuacji – na co dzień (heteroseksualnych) mężczyzn. Jako crossdresserzy doświadczali stygmatyzacji, ale ich status socjoekonomiczny pozostawał zakorzeniony w tożsamości białego mężczyzny z wyższej klasy średniej.

Zbyt łatwo zapomnieć, ze zdjęcia z Casa Susanna i „Transvestii” nie powstały dla naszej rozrywki, nawet jeśli zazwyczaj dokumentowały zabawę. Może dlatego wciąż przywołuję RuPaula. Ale nawet dla wielu uczestniczek RPDR drag jest nie tylko scenicznym kostiumem, ale jednym z kroków w procesie odkrywania własnej tożsamości płciowej i – często – pierwszy krok w procesie tranzycji (nawet jeśli one same nie mówiły o tym otwarcie w programie). Już w drugim sezonie RPDR Kylie Sonique Love we wzruszającej scenie wyznała: „I just have to be honest with myself. I’m a woman. I’m not a boy who dresses up”. Dziś lista trans uczestniczek RPDR jest długa, a RuPaul przestał mówić „Let’s make the best woman win” i zmienił tę formułkę na „best drag queen”.

Dlatego też na zobaczeniu wystawy, oglądaniu zdjęć TVs sprzed lat czy przeglądaniu „Transvestii” nie można się zatrzymać. Studiując te fotografie można niechcący wpaść w pułapkę ich zabawnej czy wręcz kuriozalnej strony. Bo mężczyźni przebierający się za kury domowe są dziś śmieszni, jak w RPDR. Do tego to hetero mężczyźni, zanurzeni we właściwych epoce oparach homofobii i transfobii.

Właściwe światło rzuca na Casa Susanna film dokumentalny (reż. Sébastien Lifshitz), nakręcony dwa lata temu. Bezpośrednim łącznikiem z Susanną Valenti jest w nim wnuk jej żony Marii (tej od sklepu z perukami), który jako dziecko podglądał występy w Wigwamie oraz – co jeszcze ciekawsze – znał obie strony życia drugiego męża swojej babci – i jako Susanny, i jako Tito.

Gdy wystawa pokazuje przede wszystkim, jak było kiedyś, film ujawnia, że nikt nie zatrzymał się w czasie i poglądy reprezentowane niegdyś przez Susannę i Virginię nie mają już większego znaczenia. W filmie pojawiają się dwie bohaterki, które stanowiły elementy sieci TVs. Obie są po tranzycji i opowiadają o innych bywalczyniach Casa Susanna, które – chociaż zarzekały się, że nigdy się na tranzycję nie zdecydują, niedługo potem przechodziły terapie hormonalne i operacje.

O Donaldzie Wollheimie, autorze książek science fiction, opowiada jego córka, która o tej części życia swoich rodziców dowiedziała się bardzo późno, opowiedziała jej o niej umierająca matka. Jako dziecko była wysyłana na obozy letnie, by jej matka mogła każdego weekendu wozić jej ojca do Casa Susanna. Jej ojciec pod pseudonimem Darrell G. Raynor, wydał w 1962 roku książkę „A Year Among the Girls”, opisującą doświadczenia amerykańskich crossdresserów w połowie XX wieku. Pisał w niej między innymi: „Nie ma żadnego departamentu policji w tym kraju, który zbierałby dane o młodych mężczyznach, którzy popełnili samobójstwo, będąc ubrani w stroje płci przeciwnej”.

Także Susanna ostatnie lata życia spędziła żyjąc jako kobieta 24 godzin na dobę. Głoszona przez nie wersja transwestycyzmu, która wtedy służyła jako rodzaj obrony, nie mogła przetrwać. Zresztą nie ma się co za bardzo skupiać na poglądach Susanny czy Virginii sprzed wielu dekad. Liczyła się ich odwaga i fakt, że potrafiły na łamach pisma czy w wiejskiej posiadłości stworzyć bezpieczną przestrzeń dla nienormatywnych osób, która wówczas była na wagę złota.

Filipka zauroczona historią Casa Susanna też przy okazji jakiegoś prestiżowego zagranicznego projektu założyła swoją „Casa Filipka”. Więc koncept casa, wspólnotowego performowania płci,jest nadal atrakcyjny i potrzebny.

Codziennie powtarzam też sobie jak mantrę słwoa, które rzekomo wypowiedziała Katya Zamolodchikova: „Remember kids, just be yourself! And if nobody likes that, change!”.

Mikołaj Sobczak. Drag niezłomne

sobczak1

W nowym numerze „Dwutygodnika” piszę o wystawie Mikołaja Sobczaka „Drag niezłomne”, którą można oglądać w Polana Institute tylko do piątku, 27 kwietnia. Wystawa Sobczaka otwiera cały wachlarz tematów: od polityki historycznej, przez kulturę drag, jej obecny renesans, zapomniane bohaterki ruchu LGBT, po gejowską odmianę maczyzmu. Przy okazji wspominam o nowym warszawskim queerowym spektaklu „Queer Explosion”.

„Wojenne fronty dawno już przeszły. Powstania upadły. Na miejsce starej władzy pojawiła się nowa. A drag queen uciekły do lasu. Nie składają broni. Na strojne sukienki narzuciły mundury. Na perukach noszą rogatywki. W leśnych kryjówkach, całymi rodzinami gotowe są stawić zbrojny opór wrogowi. Nawet tu nie zapominają o makijażu. Podczas leśnych egzekucji, w pełnym dragu zachowują anielski spokój. I nawet po latach, na trupich wykopkach, wciąż prezentują swe kolorowe twarze, rozwiane peruki i długie paznokcie.

Taką wizję alternatywnej historii snuje Mikołaj Sobczak, którego obrazy i rysunki pokazuje warszawski Polana Institute. W pomieszczeniach byłego salonu ślubnego rozgościły się drag partyzantki. Sobczak maluje je na obrazach w kształcie tond. To nie Botticelli, drag queen z jego obrazów przypominają raczej komiksowych bohaterów Roberta Crumba. Wielokolorowe płótna pełne są detali. Sobczak jako malarz ma trudne zadanie – tworzy karykaturę postaci, które z definicji są już przerysowane. Do tego w podwójnym przebraniu”.

sobczak2

„Historie niezłomnych drag queen przypominają wyklętych żołnierzy. Słowo „wyklęte” robi dziś karierę. Wyklęte może być wszystko, co dzięki nowej władzy staje się częścią mainstreamu, pisanej na nowo historii (także historii sztuki, mamy przecież artystów wyklętych). Wyklęte, niezłomne drag queen z obrazów Sobczaka to oczywiście kpina z obecnej polityki historycznej, która nie tylko nie pozwala na obiektywną ocenę nowych bohaterów narodowych, ale też militaryzuje naszą zbiorową pamięćJedyny bohater to ten z karabinem w ręku. Nie ma lepszego narzędzia niż drag, by tę muskularno-partyzancką męskość i militarny kult poddać krytyce.

Bo jako partyzantki drag queen nie są przekonywające. Celowo. Chociaż im też grozi śmierć i mogą wylądować w bezimiennym grobie, ich bronią nie są karabiny. To raczej sztuczne rzęsy i obcasy, którymi grają na nosie stereotypom męskości. I kobiecości.

Drag queen u Sobczaka wypalą co najwyżej z kapiszona. Nawet w gablotach obok jego rysunków znalazły się teatralne atrapy pistoletów. To wszystko jest na niby, mówią nam teatralne dekoracje. Drag queen w przebraniu partyzantek trafiają do leśnych kryjówek, ale sam las jest trochę z komiksu, trochę z Disneya”.

queerexplosion2
„Queer Explosion”

„Gdy Sobczak bierze na warsztat politykę historyczną, twórcy „Queer Explosion” bawią się polityką prokreacyjną w imperium rządzonym przez Jego Impotencję, połączenie Klausa Nomi i Chaplinowskiego dyktatora (w tej roli Twoja Stara). Z nieodzownym rozkładanym stołkiem, którym nadrabia niski wzrost, Jego Impotencja marzy o społeczeństwie identycznych szarych obywateli. Ale nie dziś, szatanie! Jego plany krzyżuje bowiem komedia pomyłek.

Nieco czerstwe żarty z pierwszej części spektaklu, ubarwione jedynie świetną burleską farmaceutki o ambicjach niespełnionej striptizerki (Lola Noir), w drugiej części przyćmiewa tytułowa eksplozja, a dokładnie – seksplozja. W pełni ujawnia się talent Uel w roli dziennikarki, a na widok tarzana na obcasach, który rodzi się w wyniku nieudanego eksperymentu genetycznego, publiczności cieknie ślinka. O Mario Curie-Skłodowska!

W końcowej scenie niczym deus ex machina pojawia się Jezus-Dionizos w rozwianym perizonium z przezroczystej folii, by wszyscy w happy endzie mogli zaśpiewać za Majką Jeżowską „Wszystkie dzieci nasze są” przy powiewających flagach: tęczowej i trans.

Przy bogactwie „RuPaul’s Drag Race”, a nawet galeryjno-teatralnym sznycie wystawy Sobczaka, „Queer Explosion” jest jak powrót do korzeni. To coś między jasełkami i amatorskim musicalem; ciało-pozytywny (nikomu nie przeszkadzają tu „back rolls”), queerowy, inkluzywny spektakl. Nawet jeśli brak mu eleganzy, z nawiązką nadrabia extravaganzą. Niezbędną do życia w czasach, w których naprawdę jesteśmy zmęczeni rzeczywistością”.

 

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

Lady Gaga – Joanne

6903

Dopiero co „Dwutygodnik” świętował dziesiąte urodziny – z tej okazji podsumowywaliśmy ostatnią dekadę. Teraz ukazał się dwusetny numer i jest kolejna okazja do obchodów. To trochę tak jak obchodzić i urodziny, i imieniny.

Z okazji numeru setnego pisaliśmy o tym, o czym chcielibyśmy napisać, ale nikt nas nigdy nie poprosił (ja pisałem o Woodym Allenie). Okrągły dwusetny numer stał się okazją do małego przemeblowania w redakcji, na szczęście chwilowego. Dział filmu zajął się więc teatrem, krytycy literaccy – sztukami wizualnymi, muzyczni – filmem, a nam, piszącym do działu Sztuka, przypadła muzyka. Ja w tekście „Lady bez makijażu” opisuję moją relację z Lady Gagą i recenzuję jej najnowszą płytę „Joanne”. Przy okazji wspominam RuPaula i „RuPaul’s Drag Race”. Całość pod powyższym linkiem, a fragmenty tekstu poniżej.

https://www.youtube.com/watch?v=kbAItJE5JKk

„W pewnym momencie Gaga pojawiła się w brązowej cekinowej sukience, na ogromnych koturnach i w czymś na głowie, co upodabniało ją do prezerwatywy. I zaśpiewała „Fashion”. Podczas refrenu dołączył zaś do niej na scenie nie kto inny tylko RuPaul w jakiejś nowej inkarnacji Wielkiego Ptaka. W gigantycznej, podskakującej rytmicznie blond peruce i wieczorowej sukni utkanej z niebieskich piórek. Nie wiadomo było, czy to haute couture, czy ofiary mody. Ale trochę o tym była też piosenka. Że trzeba każdy pokój traktować jak wybieg, być na językach wszystkich wokół. Gdy przechodzę transformacje, zmieniam ciuchy, czuję, że żyję – śpiewała Gaga. Spójrz na mnie, jestem na szczycie świata!”

„Kiedyś widziałem ją śpiewającą w telewizji śniadaniowej. Na końcu piosenki ściągnęła perukę – jak czasem robią drag queeny, by pokazać, że to wszystko tylko spektakl. Ale dopiero teraz mamy uwierzyć, że Lady Gaga jest szczera jak nigdy dotąd? Nawet jeśli to prawda, nie zmienia to faktu, że przy okazji jest świetnie przemyślanym produktem – na wszystkich wywiadach pojawia się ubrana w ciuchy o określonym różowo-kremowym kolorze i w nieodzownym kapeluszu (jak na okładce płyty). Powiedziałbym więc raczej, że niezmiennie utrzymuje swoją po-po-po-po-po-po-po, po-po-po-pokerową twarz. Ale jednocześnie chyba nigdy nie wyglądała i nie brzmiała tak dobrze”.