WOGW 2024

W „Dwutygodniku” ukazała się moja recenzja tegorocznej edycji Wrocław Off Gallery Weekend, zatytułowana „Wrocław od podszewki”. Kilka fragmentów poniżej.

Widać więc wyraźnie, że WOGW odgrywa nie tylko rolę integrującą środowisko artystyczne, ale też animuje jego rozwój. Do wrocławskiego weekendu galeryjnego dołączyły kolektywy, te zaprosiły do współpracy koleżanki i kolegów. Osoby artystyczne otworzyły swoje pracownie, by pochwalić się najnowszymi pracami. Zadziałał efekt kuli śniegowej. Program uzupełniały performansy, happeningi, koncerty, a nawet slam poetycki i karaoke. Chociaż skala całego przedsięwzięcia nie jest duża, nie sposób było być wszędzie. Emocje rosły na otwarciach, imprezach i koncertach, zwłaszcza w sobotni wieczór.

Na szlaku trafiłem do nieczynnej fabryki, dawnej drukarni i studia tatuażu. Niezależne galerie Wrocławia mieszczą się w piwnicach, na nieużytkach, w kontenerze ustawionym pośrodku społecznego ogródka w dawnej zajezdni tramwajowej, na ekranie niesionym na plecach przez artystę i we wszelkiego rodzaju innych szparach, które ktoś miał kaprys wypełnić sztuką. 

WOGW udowadnia, że Wrocław ma niesłychanie żywy artystyczny potencjał. Nawet w najgorętszych latach 80. we Wrocławiu nie było tak wiele niezależnych galerii i kolektywów. Trend ten nie ogranicza się jednak do Dolnego Śląska czy Warszawy, jest ogólnopolski. Po 1989 roku w całym kraju takich miejsc było stosunkowo niewiele. Artyści raczej marzyli, że zostaną odkryci, a potem czeka ich kariera na miarę Sasnala. I chociaż w międzyczasie niezwykle dynamicznie rozwinął się rynek, dziś młoda sztuka stoi właśnie niezależnymi inicjatywami. 

Ostatnio niezależnych galerii zrobiło się tak wiele, że zrodziła się potrzeba, by je wszystkie udokumentować. Stworzenia takiego spisu podjęli się Yuriy Biley i Magdalena Kreis na zaproszenie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. „Leksykon niezależnych inicjatyw wystawienniczych”, który swą premierę miał latem, zawiera aż 72 pozycje z całej Polski. Biley i Kreis mają doświadczenie z pierwszej ręki, od kilku lat prowadzą galerię Nowy Złoty, za której siedzibę służy były wrocławski kiosk. W ramach WOGW zgrabną wystawę otworzyła tu Dominika Olszowy. We wnętrzu kiosku zbudowała szare słońce z elementów przypominających brudne szmaty do podłogi. Z właściwym sobie humorem odniosła się do codziennego kryzysu i stanu wypalenia. 

Chociaż na WOGW panowała raczej atmosfera święta i zbiorowego entuzjazmu, działalność niezależna ma to do siebie, że trudno ten entuzjazm podtrzymać, a na pewno nikt się nim nie wyżywi. Bo „bez budżetu” znaczy tyle, co „na koszt własny” – z własnej kieszeni, dzięki pomocy rodziny i przysługom przyjaciół. Lepiej zorganizowanym pozostają narzędzia crowfoundingowe, jak choćby Patronite. 

Dziś jednak niezależność opiera się głównie na formie funkcjonowania, a nie na treściach. Widać to bardzo dobrze na WOGW. W latach 70. i 80. XX wieku niezależne galerie pokazywały sztukę, która nie miałaby szansy zaistnieć gdzie indziej, chociażby z powodu cenzury. Obecnie większość osób tworzących parainstytucje z powodzeniem działa jednocześnie w obiegu instytucji publicznych. Podczas WOGW nie pojawiło się nic, co nie mogłoby z jakichś powodów zafunkcjonować w miejscu bardziej sformalizowanym. Wydarzenia wrocławskiego weekendu sprawiały raczej wrażenie debiutanckich czy wystawienniczych przymiarek. Ale właśnie dzięki temu były bliskie artystom i przypominały o potrzebie przyjaznej atmosfery, dostępności i egalitarności.

CAŁOŚĆ TEKSTU DOSTĘPNA NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

WGW / Fringe 2024

Na stronie „Dwutygodnika” można przeczytać moją recenzję, w której przyglądam się tegorocznym edycjom Warsaw Gallery Weekendu oraz festiwalu niezależnych inicjatyw wystawienniczych Fringe, które odbyły się równolegle we wrześniu w Warszawie. Kilka fragmentów poniżej:

Kilka lat temu Fringe mógł uchodzić za salon odrzuconych. Reprezentował galerie i inicjatywy, które do udziału w WGW nie zostały dopuszczone lub po prostu nie chciały brać w nim udziału. Z roku na rok Fringe rozrastał się, tegoroczna edycja ilościowo znacznie przerastała WGW. 

WGW to nieco okopana twierdza, impreza o dosyć wysokim progu wejścia. Udział w niej biorą galerie komercyjne. By znaleźć się na oficjalnej mapce wydarzenia, trzeba spełnić szereg warunków, przejść selekcję i zapłacić składkowe. Galerie z innych miast wynajmują na weekend lokale w stolicy, by stać się częścią WGW. W przyjemnym kontraście Fringe jest imprezą skrajnie otwartą, może w niej wziąć udział niemal każdy, wystarczy zorganizować wystawę we własnym mieszkaniu. Dlatego podczas gdy rozwój WGW można opisać funkcją liniową, w przypadku Fringe’a potrzebna byłaby funkcja potęgowa. 

Mówiąc najprościej, Fringe reprezentuje ciemną materię sztuki. Teoretyk Gregory Scholette za pomocą tej metafory opisał sytuację, w której większość osób artystycznych jest niewidocznych i przez to często sfrustrowanych. Ostatecznie na gwiazdorską czołówkę pracuje całe środowisko, zgodnie ze znaną formułą „zwycięzca bierze wszystko”. Fringe jako podbrzusze WGW proponuje chociaż mały fragment widoczności. O widoczność się w końcu rozchodzi i o nią wszyscy rywalizują.

Warszawskie galerie prywatne zeszły już dawno ze strychów do coraz lepszych, wyremontowanych lokali. Nikt już raczej nie serwuje na wernisażu wina z kartonu. Gdy jest się VIP–em, można trafić na kolację w eleganckiej restauracji z głównym daniem naśladującym formą dzieło sztuki fetowanej artystki czy na koktajl w fundacji, której dodatkową atrakcją jest basen na dachu. Przechodząc na stronę Fringe’a, trafiało się raczej do mieszkań wynajmowanych przez artystów i innych ciekawych miejsc – do cukierni, sklepu z ezoteryką, salonu fryzjerskiego. Za galerię może posłużyć nawet murek przed domem, w którym mieszka artysta. Oczywiście granice między WGW i Fringe’em nie są ostre. W rozkroku jak zwykle stoi Turnus, jeszcze nie poważna galeria, już nie tylko inkubator sztuki.

Ale podstawowa różnica między WGW i Fringe’em nie jest natury lokalowej. Galerie WGW operują propagandą sukcesu. Nie wypada mówić o porażkach i problemach. Panuje atmosfera celebracji, chociaż o stronie finansowej nie dyskutuje się otwarcie, transakcje i negocjacje odbywają się poza wzrokiem publiczności. Na Fringe’u nikt się nie łudzi, że cokolwiek sprzeda, a artyści chętnie opowiadają o swojej prekarnej sytuacji. Więcej, podejmują ten temat na wystawach. 

Kolektyw o dużo mówiącej nazwie Umysł Biedaka zorganizował wystawę „Jak do siebie” w mieszkaniu na Woli. Znalazła się na niej m.in. skarbonka z herbatników, którą skleciła jedna z lokatorek mieszkania, artystka Paula Jędrzejczak. Pudło przeterminowanych herbatników przyniósł właściciel mieszkania, gdy chciał porozmawiać o podwyżce czynszu. Wszystkie prace na wystawie opowiadały o problemach znanych z codzienności. 

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

Prinz Gholam

W „Dwutygodniku” recenzuję wystawę duetu Prinz Gholam, którą można oglądać w warszawskiej Zachęcie do 3 listopada 2024 (kuratorka: Maria Brewińska).

Sztuka Prinz Gholam opiera się na kruchym dotyku i wspólnym odnajdywaniu równowagi. Czasami odnosi się wrażenie, że gdyby jednego z nich zabrakło, drugi po prostu by upadł. Potrafią skupić uwagę na opuszce palca spoczywającym niby przypadkiem na przedramieniu drugiego mężczyzny. Gdy nie patrzą sobie w oczy, odnosi się wrażenie, że ich spojrzenia marzą o tym, by się spotkać. To uczucie widoczne, ale niedomknięte, buzujące gdzieś w środku spokojnych ciał, sublimowane za pomocą póz czy układów dłoni podpatrzonych w dawnej sztuce.

Wdech, wydech, wdech, wydech, miłosna medytacja. Ich performansy toczą się swoim własnym rytmem. Ich ruchy są spowolnione, zatrzymują się w jednej pozie na dłuższą chwilę, by następnie niespiesznie przejść do kolejnej.

Podobnie wolnym tempem ewoluuje ich twórczość. Performansy Prinz Gholam nie zmieniły się znacznie od ich pierwszych wspólnych działań ponad 20 lat temu, opierają się na dosyć stałych zasadach dramaturgicznych. Mimo to napięcie nie słabnie.

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”

Czy muzeum o mnie myśli?

To się nie mogło udać. Mam na myśli zaspokojenie estetycznych oczekiwań internautów co do budynku MSN-u oraz potrzeb towarzyskich i artystycznych poszczególnych osób. Muzeum, którego wspaniałość będziemy jeszcze długo trawić, odpowiada na zbiorowe ambicje naszego środowiska z nawiązką, ale nie jest w stanie zadowolić tych indywidualnych.

Zacznę od coming outu: nic mnie tak nie cieszy, jak skandal, w którym sam nie biorę udziału. Afera mailowa w poznańskim Arsenale, którą obserwowałem anonimowo na laptopie schowany pod kołdrą, dostarczała mi codziennie nowej dawki hormonu szczęścia. Otwarcie MSN-u również obfituje w niekontrolowane wycieki frustracji. Z myślą o potomności dobrze robić printscreeny. Mogłyby posłużyć jako materiał wyjściowy do zbiorowej terapii.

Artyści, których nie ma w kolekcji, narzekają na to, że ich nie ma w kolekcji. Ci, którzy są w kolekcji, narzekają, że na pewno nigdy ich nie wyciągną z magazynu. A ci, których pokażą, będą narzekali, że wciąż pokazali ich za mało. Bo Zofia Kulik to ma cały pokój dla siebie. Kwiek już się obraził na „błędną koncepcję etosu muzeum”.

Słynna artystka R, laureatka nagrody banku ING, żaliła się niedawno na Facebooku, że MSN „zdecydowało, że żadna z moich prac nie będzie częścią mitu założycielskiego”, ilustrując to swoim portretem za rozbitą szybą, który miał oddawać doznawane przez nią ze strony muzeum krzywdy. Pocieszało ją setki osób, wymieniając za pomocą rebusów z emotikonów jej liczne artystyczne osiągnięcia i zasługi. Mam nadzieję, że w ten sposób zabandażowały to narcystyczne zranienie.

W ostatnich dniach wydawało się jednak, że o wiele ważniejszą kwestią niż reprezentacja w kolekcji i na wystawach MSN-u było to, kto został gdzie zaproszony i dlaczego nie ja. Emocje rozbudzało zwłaszcza wydarzenie dzień przed publicznym otwarciem nowego budynku muzeum, które – chociaż pracownicy MSN-u bronili się przed tym nogami i rękami – nazywano otwarciem dla vipów. Jak się tam nie znalazłeś, byłeś „out”. Ale nawet ci „in” nie mogli przeboleć, że miało być ekskluzywnie, a tu tyle nonejmów.

Zwłaszcza M&Ms, które znalazły się na liście dzięki mailowej ofensywie. Z kolei Z, który zaproszenia nie dostał, na publicznym otwarciu nie potrafił zmyć z twarzy buzujących w nim emocji. Nazwałbym je „muzeum o mnie nie myśli”. W głębi duszy zaczynał już w zemście planować nową kampanię wrześniową. No i co tam robili ci wszyscy influencerzy?

Po sieci krąży już specjalny plik Excela. Można w nim dopisać nazwiska osób, które powinny były się tam znaleźć, oraz tych, które zostały zaproszone, a nie powinny. Jest też oczywiście kategoria osób, które chciałyby dostać zaproszenie, ale przychodzić wcale nie miały ochoty. Nie znaleźć się wśród vipów było dla wielu ujmą na honorze i nie wiadomo, jak można by tego focha ugłaskać.

Nawet na piątkowym otwarciu w powszechnym przekonaniu grupa trzymająca władzę miała kieszenie wypchane opaskami na koncert Kim Gordon. (Idolka pięćdziesięciolatków najlepiej wyglądała jednak na projekcji na fasadzie MSN-u.) Szczytem towarzyskich umiejętności było zaś wejście do budynku podziemnym korytarzem, który łączy MSN z trybuną honorową. Z pominięciem kolejki. Bo wieczór był zimny, a sznurek ludzi, który przed samym budynkiem zamieniała się w niekontrolowany tłum, posuwała się powoli. Część osób zrezygnowała.

„Wczoraj dla VIP, dzisiaj lud i artyści”, napisał na Facebooku sfrustrowany wzięty malarz A, który jest za stary, by stać w „kolejce na pół nocy”, a „specjalnie leciał przez pół Europy”. No i Hanka Wróblewska nie wysyłała mu zaproszeń do Zachęty.

Wśród tych różnych utyskiwań na nieprzejrzystość procedur wspinania się po wątpliwych szczeblach na Rysy instytucjonalnej widoczności, czasami przychodzi otrzeźwienie. K, po tym jak zrezygnowała z podejścia do dyrektora galerii i zagadania, może by tak zrobił jej wystawę, spojrzała krytycznym okiem na zestaw kolorowych rekwizytów i dzieł sztuki zgromadzonych w kącie przez Delegację Śliskich Spraw i stwierdziła, że tak wyglądałoby muzeum bez kuratora.

Nawet największe muzeum nie zaspokoi wszystkich, a MSN jest – powiedziałbym – średniej wielkości.