Nikt się już tak na mnie nie patrzy, może tylko M, czasami, z drugiego pokoju.
Zdziwiłem się, gdy nagle spojrzał mi w oczy. Przechodziłem z jednej sali do drugiej. On – płaski, nadawał ze ściany, oczy miał jak mandorle, straciłem oddech. Czy inni zwiedzający Biennale też tak mają? Bo przez moment wydawało mi się, że patrzy się tak tylko na mnie. Albo inaczej – że tylko ja go widzę.
Niby zwyczajny, chociaż trochę nie mieszczący się w ramie, ale cute przez swoje niesymetryczności. Jakby ten chłopiec o gęstych brwiach (monobrow w kształcie odwróconej litery „w”) chciał mi coś powiedzieć, ale zaciskał usta, powstrzymując się. Odwagi, chłopcze.

Jedno ucho miał wyżej, drugie niżej. Swej żółtej koszuli nie zapiął do końca, odsłaniając szyję. W uszach miał kolczyki (dwa różne), widać, że się stara. Jego rozmarzenie, niby chłodne, ale zdradzało, że nie wszystko w jego twarzy poddane jest kontroli. Może jego twarz ujawniała więcej niż by chciał. (Też tak czasami mam.) Chyba znudziło mu się pozowanie i właściwie to chciałby mnie zabrać na aperole, skoro jesteśmy w Wenecji.
Albo na coca-colę, jak w wierszu Franka O’Hary. Takiego chłopca jak Alessandro z obrazu Louisa Fratino zabiera się pewnie na coca-colę! Nie ma nic fajniejszego niż picie z nim coca-coli. Bo picie z tobą coca-coli jest lepsze niż wycieczka do San Sebastian, a ty w swojej różowej koszuli wyglądasz jak lepsza wersja św. Sebastiana, szczęśliwsza. O’Hara pisał też, że patrzenie na ciebie jest ciekawsze niż patrzenie na jakikolwiek portret (może z wyjątkiem „Polskiego jeźdźca” Rembrandta, tego z Łazienek, którego oglądał w Nowym Jorku). Bo w domu nie myśli się o „Akcie schodzącym po schodach”, ani o Leonardzie, ani o Michale Aniele, a o tobie, adresacie apostrofy z wiersza O’Hary, myśli się.
Ale czy ja właściwie mam jeszcze prawo używać słowa „chłopiec”, będąc samemu po czterdziestce? Bo zazwyczaj gdy myślę „chłopiec”, mam jednak na myśli kogoś pełnoletniego. Trzydziestopięciolatek też może być dla mnie „chłopcem”, to zależy wyłącznie od tego, co sobą reprezentuje. Im jestem starszy, tym granica bycia chłopcem się bardziej rozciąga. Ale może byłoby bezpieczniej, gdybym zachował tego „chłopca” dla siebie i się z nim tekstowo nie ujawniał. Pewnie to kwestia starzenia się i tego, że nadejście jego kolejnych etapów zauważam za późno. Wciąż łapię się czasem na pytaniu: kim będę jak dorosnę?
Na poziomie oficjalnych recenzji w prasie fachowej uważam, że główna wystawa Biennale zyskałaby na usunięciu z niej wątków queerowych; przesłanie skupionego na „obcych” kuratora Adriano Pedrosy wybrzmiałoby wtedy silniej. No i czym innym jest „inność” geja z Nowego Jorku, czym innym „obcość” rdzennych artystów z Amazonii. Jednak wiele queerowych prac sprawiło mi w Wenecji przyjemność. I coś mi pociekło po przysłowiowych udach, gdy zobaczyłem obrazy Louisa Fratino, które wcześniej znałem głównie z Instagrama.

Fratino poza portretem Alessandra miał na Biennale coś na kształt mini-wystawy o queerowym zamieszkiwaniu, seksie i gejowskich śladach na blacie stołu.
Spodobała mi się zwłaszcza „Kłótnia” (2021). Dwa nagie męskie ciała oddziela okno, jakby ci chłopcy po wybuchu musieli zejść sobie z oczu. Jeden śpi na tarasie, drugi – na kanapie w salonie, z psem zwiniętym w jego nogach. Ale co to za kłótnia zastała ich nago? Zresztą napięcie już minęło, chyba są już gotowi na nowo się spotkać, ale w międzyczasie zasnęli przy włączonym świetle. Z kranu na brudne naczynia pozostawione w zlewie spływa kropla wody. Na kuchence stoją czajnik i kawiarka. Na podłodze oczywiście adidasy. Życie w obrazie zawsze jest ciekawsze niż życie naprawdę. W mojej własnej kuchni brudne naczynia nie podniecają mnie ani trochę.
Ci sami chłopcy, gdy już się pogodzą, układają się w łamigłówki kończyn i korpusów, które trzeba sobie samemu wizualnie rozplątać, by się przekonać, czyją stopę ten chłopiec o owłosionych nogach właściwie liże. Nie da się zaś zupełnie mentalnie przełknąć obrazu, na którym jeden chłopiec rodzi analnie kolejnego chłopca – widziałem sporo osób, zatrzymujących się przed tym płótnem ze skupieniem w twarzach, jakby rozwiązywali jakieś skomplikowane równanie matematyczne, z potęgami i całką. A chodzi chyba po prostu o to, że ci chłopcy znają się na wylot. (Jednak wciąż piszę o „chłopcach” i ogarnia mnie niepokój, że znowu znajdzie się ktoś, kto mi jakieś nie takie jak trzeba słowo wypomni.)
Ale nawet w takich rozciąganiach cielesnych otworów świat Fratino pozostaje bardzo subtelny, zalotny. I na odwrót – gdy maluje wnętrze albo rzeczy pozostawione na blacie stołu, efekt jest równie erotyczny.
Czasami zaś wystarczy prosty portret chłopco-mężczyzny, któremu jakby powiększyło się jedno uszko. To „Alessandro w koszuli z kory” patrzy się tak na artystę, który go maluje. A może po prostu patrzy się tak na wszystkich. Bo na mnie też się tak spojrzał.
Koszula nie jest z kory drzewa, ale bawełnianej tkaniny, nazywanej korą, po angielsku – seersucker („Alessandro in Seersucker Shirt”). Pamiętam czasy, gdy popularnością cieszyły się pościele z kory. Fakt, że jakiś piękny Alessandro z Nowego Jorku nosi uszytą z niej koszulę, a artysta podkreśla to jeszcze w tytule, trochę mnie niepokoi.
No i nie sadzę, by ten jeden obraz Fratino zawisł na Biennale osobno, wyróżniony swoją własną ścianą, przez przypadek.

Kilka tygodni później Alessandro wrócił do mnie w myślach, gdy zwiedzałem ogromne muzeum historyczno-przyrodnicze. W dziale starożytnego Egiptu – déjà vu, spotkałem podobnego chłopca, patrzył się na mnie zalotnie migdałowymi oczami, nieco skośnymi. Ten chłopiec o hipsterskim zaroście nie pochodził jednak z Nowego Jorku, lecz z innej epoki, sprzed dwóch tysięcy lat. Nie przeszkodziło mi to jednak bez chwili zastanowienia tego egipskiego umarlaka (bo to jednak portret pośmiertny, niegdyś przykrywał mumię) squeerować, na własne potrzeby.
Ale w nowym numerze „DIK Fagazinu”, kręcącym się ge(j)ograficznie wokół Wiednia, opisana jest historia dziewiętnastowiecznego paleontologa Ferenca Nopcsa von Felsöszilvása, który odkryty przez siebie wymarły gatunek żółwia nazwał „Kallokibotion bajazidi”. W ten sposób do nauki weszły pośladki jego kochanka. Bo nazwa ta oznacza po węgiersku „piękny tyłek Bajazida”. Bajazid był jego partnerem i asystentem, podczas ich wspólnych wypraw naukowych do Albanii fotografował urokliwych wieśniaków. Wydający „DIK-a” Karol Radziszewski twierdzi, że „Kallokibotion bajazidi” to dowód na to, że queer może sięgać nawet mezozoiku. Na jednym ze swoich obrazów namalował tę żółwio-pośladkową skamielinę (pośladki wydają się spięte). Więc ja queerując portret fajumski nie dokonuję specjalnego przekroczenia.

Podoba mi się, jak łatwo władza spojrzenia potrafi zamienić muzeum w pikietę. I okazuje się, że mamy ją wszyscy, nie tylko hetero cis mężczyźni, ci z wielkiej historii sztuki, którzy uciskali swym spojrzeniem portretowane nagie kobiety. Ja też mogę sobie moim wzrokiem coś pouciskać, i to w biały dzień, na oczach nieświadomych zwiedzających.
A najchętniej bym ich ze sobą połączył w parę – Alessandra w bawełnianej koszuli i bezimienną mumię. Myślę, że tworzyliby zgrabną parę.
