Zielone Szczyty

Nie tylko polscy tłumacze mieli problem z green gables, zielonymi szczytami z tytułu słynnej powieści L. M. Montgomery. W kilku językach pojawiały się zielone dachy, w czeskim Anna była „ze Zeleného domu”; czasami zaś zmieniano tytuł po prostu na „Rudowłosą Anię”, jak w albańskim, japońskim czy włoskim („Anna dai capelli rossi”). W niewielu językach Ania pozostała rzeczywiście „z Zielonych Szczytów”.

W Polsce dopiero kilka lat temu pojawiło się tłumaczenie Anny Bańkowskiej. Niektórzy czytelnicy obrazili się na tłumaczkę i jej „Zielone Szczyty”, podobnie jak połowa polskiego społeczeństwa na werdykt jury Konkursu Chopinowskiego. Ja unikam tego tłumaczenia z innych powodów. Bańkowska tak bardzo starała się oddać poprawne nazwy i oryginalne brzmienia imion, że zapomniała o wiktoriańskiej poetyckości i kwiecistości języka Montgomery i jej rudowłosej bohaterki.

Same szczyty jako element architektoniczny są jednak ważne. Rezygnując z nich, rezygnujemy z charakterystycznej cechy architektury Wyspy Księcia Edwarda i szeregu odniesień, w tym literackich, które niesie oryginalny tytuł. Czytając „Anię z Zielonych Wzgórz”, warto pamiętać, że chodzi o Zielone Szczyty, Green Gables.

Nie zachowały się oryginalne zapiski, notesy, w których Montgomery planowała swą książkę. W Charlottetown na Wyspie Księcia Edwarda przechowywany jest rękopis „Anne of Green Gables”, który kilka lat temu zdigitalizowano i udostępniono online. Montgomery wprowadzała do niego wyłącznie kosmetyczne poprawki. Struktura powieści była bowiem wcześniej zaplanowana w szczegółach.

Pisząc swe pierwsze książki, kanadyjska pisarka mieszkała w Cavendish, niewielkiej wsi na północnym wybrzeżu Wyspy Księcia Edwarda, w domu swoich dziadków od strony matki. Sama była sierotą. Jej matka umarła, gdy nie miała nawet dwóch lat, ojciec mieszkał z nową rodziną w Saskatchewan. Dziadków wspominała jako chłodnych, zarzucała im, że nie okazywali jej czułości. Ale to od dziadka przejęła jego szkocką umiejętność snucia opowieści. Babka zaś pomogła jej zdobyć edukację.

W kuchni jej dziadków mieścił się urząd pocztowy. Dzięki poczcie Maud miała kontakt ze światem, czytała nie tylko magazyny zamawiane przez siebie i babcię, ale też innych – zanim je odebrali. Mogła też bez czujnego oka sąsiadów wysyłać do amerykańskich i kanadyjskich redakcji swoje opowiadania i wiersze. Nikt poza nią nie widział, jak wiele z nich spotykało się z odmowami. Chociaż w 1905 roku, gdy wpadła na pomysł powieści o Anne Shirley, utrzymywała się już z pisania.

„Ania…” nie od razu spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem potencjalnych wydawców. Jak wspominała Montgomery, tworząc własną legendę, zanim jej pierwszą powieść zaakceptowało wydawnictwo z Bostonu, książka była pięciokrotnie odrzucana przez innych wydawców i przeczekała jakiś czas w zakurzonym pudełku na kapelusze, zanim autorka jej ponownie nie przeczytała i nie postanowiła spróbować zainteresować nią kogoś raz jeszcze.

Badaczka jej twórczości Irene Gammel w wydanej w 2008 roku książce „Looking for Anne of Green Gables” pokazała, skąd wzięło się wiele motywów w powieści Montgomery, od postaci rudowłosej sieroty Ani, przez jej liczne przygody, miejsca w Avonlea, architekturę, po używane przez pisarkę sformułowania. Gammel sięgnęła do dzienników Montgomery (w czasie jej pracy nad książką wydanych jedynie w mocno okrojonym wyborze), do jej scrapbooków, relacji ludzi, ale przede wszystkim kolorowych magazynów (jak „The Delineator”, „Metropolitan”, „Godey’s Lady’s Book”) i książek, którymi karmiła się Montgomery. Gammel pokazała też, jak zalążki Ani pojawiały się we wcześniejszych opowiadaniach Montgomery, ale też opisała szeroko historię Evelyn Nesbit – zdjęcie modelki wykonane u nowojorskiego fotografa było pierwowzorem twarzy Ani.

Jest też oczywiście sam dom z tytułu książki – Zielone Szczyty, Green Gables. Po ukazaniu się „Ani…”, w Cavendish, na którym pisarka wzorowała książkowe Avonlea, bardzo szybko zaczęli pojawiać się literaccy turyści, chcący na własne oczy zobaczyć dom, uwieczniony przez Montgomery. Wcześniej rozpoznali go sami mieszkańcy wsi, a i pisarka przyznawała, że to właśnie w domu należącym do jej dalszej rodziny, stojącym niedaleko od miejsca, w którym sama mieszkała, umieściła akcję powieści. Z tym, że jego szczyty wcale nie były pomalowane na zielono.  

Fundamenty domu, w którym L. M. Montgomery pisała „Anię”

Dwuspadowe dachy, a więc też szczyty do dziś są stałym elementem drewnianej architektury wyspy. Znała je świetnie Maud. „Nie Maude!” – Montgomery była przeczulona na zapis swego imienia bez „e”, podobnie jak Anne cierpiała, gdy ktoś ją „e” pozbawiał. Pokój pisarki na piętrze domu dziadków to podobnie jak pokój Ani był gable room. W 1897 roku w piśmie „Ladies’ Journal” opublikowała nawet wiersz „The Gable Window”, zdaniem Gammel zapowiadający tytuł jej powieści.

Późniejsze Zielone Szczyty zostały zbudowane w 1831 roku. Prawdopodobnie bliskość tego domu do ulubionego miejsca na ziemi pisarki, Lover’s Lane, Alei Zakochanych, również grającej ważną rolę w powieści, sprawiła, że jej wybór padł właśnie na ten budynek. Zarówno w samej książce, jak też w swoich dziennikach, gdzie wielokrotnie opisywała Lover’s Lane, a potem – po wyprowadzce z wyspy – swoją za nią tęsknotę, przemilczała fakt, że w miejscu, w którym wchodziło się do słynnej alejki, znajdowała się sławojka.

Aleja Zakochanych w Cavendish

Montgomery przyznawała, że pisząc, posiłkowała się konkretnymi miejscami w Cavendish i okolicy. I nawet dziś wciąż można przejść się Aleją Zakochanych, zajrzeć do Nawiedzonego Lasu czy podziwiać słoneczne refleksy na Jeziorze Lśniących Wód. Jeziora są nawet dwa, ale pisarka jako jego pierwowzór wskazywała nie staw w Cavedish, lecz w Park Corner, gdzie mieszkała rodzina jej ojca. Jednocześnie stanowczo zaprzeczała, by konkretni mieszkańcy wsi byli odpowiednikami jej bohaterów.

Trudno jednak pominąć fakt, że w domu, w którym umieściła akcję swojej powieści, mieszkało starsze rodzeństwo David i Margaret Manceill, którzy w 1894 roku adoptowali jedenastoletnią dziewczynkę. Do tego David miał być „notorycznie nieśmiały”, podobnie jak książkowy Mateusz, a Margeret miała przypominać z charakteru surową i zdyscyplinowaną Marylę.

O Davidzie i Margeret Maud pisała w swoich dziennikach, że żyli samotnie, nie przyjmowali gości ani nie chodzili do innych z wizytą. Ich kuzynka Ada zamieszkała z nimi, przywożąc ze sobą nieślubną córkę Myrtle. Gdy Ada wyszła za mąż, Myrtle pozostała w Cavendish, adoptowana przez rodzeństwo. Pisarka zaprzeczała w dziennikach, jakoby którekolwiek z nich – David, Margeret czy Myrtle – było pierwowzorem którejś z książkowych postaci. Podkreślała też, że gospodarstwo nie miało nic wspólnego z zadbanym i skrajnie uporządkowanym obejściem z książki, gdzie nad porządkiem czuwała Maryla.

W czasie, gdy Montgomery pisała „Anię…”, Myrtle wyszła za Ernesta Webba, pochodzącego z miejscowości O’Leary. Ślubu udzielał im Ewan Macdonald, pastor i późniejszy mąż pisarki; wtedy dopiero z nim flirtowała. To Myrtle odziedziczyła farmę, nazywaną później Webb Farm, tam dorastały jej dzieci. Chociaż, jak pisze biografka Montgomery Mary Henley Rubio, Myrtle nie należała do grona najbliższych przyjaciółek pisarki, Maud na pewno uznawała ją za kindred spirit. Ale wyobrażając sobie Anię, z pewnością nie miała jej prze oczami.

Ania łączyła w sobie cechy wielu osób, w tym przede wszystkim samej Maud, ale też kilku źródeł literackich. Podobnie jest z samym domem i nazwą Zielone Szczyty.

Wiadomo na przykład, że w 1903 roku Montgomery czytała gotycką powieść Nathaniela Hawthorne’a „The House of the Seven Gables” (1851), której akcja dzieje się w amerykańskim Salem. Wspominała o tej lekturze w dzienniku. U Hwathorne’a dom o siedmiu szczytach – tak też funkcjonuje w języku polskim – jest nawiedzany przez ducha jego byłego mieszkańca Matthew, skazanego za uprawianie czarnej magii w czasie głośnych procesów czarownic. W Siedmiu Szczytach pojawia się dziewczynka Phoebe, która swym optymizmem zmienia atmosferę domu starszego rodzeństwa Hepziby i Clifforda Pyncheonów.

Nietypowe imię Hepzibah pojawia się zresztą w drugim rozdziale „Ani…”, gdy ta jadąc bryczką z Mateuszem ze stacji kolejowej, wspomina inną dziewczynkę z sierocińca – Hepzibę Jenkins. Zdaniem Gammel jest to wyraźna aluzja do powieści Hawthorne’a, oko puszczone w stronę bardziej wyrobionych literacko czytelników. Takich nawiązań jest w powieści Montgomery sporo.

Podobnie jak Zielone Szczyty, Dom O Siedmiu Szczytach ma swój pierwowzór w rzeczywistości, który do dziś stoi w Salem. Nazwę z tytułu książki Montgomery mogła też zainspirować letnia rezydencja prezydenta Stanów Zjednoczonych Grovera Clevelanda – Grey Gables. Gammel odnalazła jego ilustrację w jednym z najczęściej czytanych przez Montgomery periodyków „Godey’s Lady’s Book”. Typowy dom w stylu królowej Anny miał wiele szczytów i lukarn, niestety strawiony pożarem nie dotrwał do naszych czasów.

Montgomery mieszkała w Cavendish do 1911 roku i mogła obserwować pierwszą falę literackich turystów. W 1911 roku wyszła za mąż i przeniosła się wraz z pastorem do Ontario. Wcześniej jednak już jako pan i pani Macdonald wybrali się w podróż poślubną do Szkocji i Anglii, gdzie sami byli literackimi turystami. Odwiedzili m.in. Abbotsford Waltera Scotta, Kirriemuir J. M. Barrie, Haworth Charlotte Brontë. Wyprawę sfinansowały tantiemy za „Anię…”.

Mieszkając w Ontario, Montgomery regularnie odwiedzała rodzinną wyspę. W Cavendish zatrzymywała się w domu Myrtle i Ernesta Webbów. Nocowała wtedy w „pokoju Ani” we wschodnim szczycie (east gable). Obie Maud i Myrtle lubiły ogrodnictwo, spacery w naturze, koty i plotkowanie o rodziny i mieszkańcach Cavendish. Myrtle odwiedzała pisarkę na plebanii w Leaskdale w Ontario.

Właściciele słynnego domu korzystając z zainteresowania swoją farmą, już w latach 20. Prowadzili tu tearoom i przyjmowali turystów. W latach 30. ich dom kupił kanadyjski rząd, czyniąc z niego część nowego parku narodowego – Prince Edward Island National Park, który oficjalnie otwarto 24 kwietnia 1937 roku. Rodzina Webbów nadal w nim jednak mieszkała. Ernest został nawet pracownikiem parku, Myrtle z córkami prowadziły tearoom. Ich dawne pola zamieniono zaś na pole golfowe.

Gdy w 1942 roku Montgomery zmarła w Toronto, jej ciało przewieziono do Cavendish i pochowano na cmentarzu. Stojąc obok jej grobu, można nad drzewami dostrzec zielony dach słynnego domu.

W czasie drugiej wojny światowej dom stał się miejscem odpoczynku i rekonwalescencji dla kanadyjskich żołnierzy wracających z frontu. Z nastaniem pokoju administracja parku postanowiła jednak otworzyć cały dom dla turystów. Webbowie musieli się przeprowadzić w grudniu 1945 roku, co było dla nich wielkim ciosem. Prawdopodobnie nigdy nie odwiedzili już Zielonych Szczytów.

Dopiero wówczas dom Webbów ostatecznie stał się Green Gables. Stopniowo coraz bardziej upodabniano go do jego książkowej wersji. Szczyty pomalowano na zielono, by odpowiadały tytułowi powieści. Z czasem zmieniono też wystrój wnętrz tak, by można w nich rozpoznać pokój Ani, Maryli, pokój gościnny (spare room) czy pokój Mateusza. Odwiedzając dom razem z tysiącami turystów, można w nim dostrzec przedmioty, które grają swe role w powieści: brązową suknię z bufiastymi rękawami w pokoju Ani – bożonarodzeniowy prezent od Mateusza, szkolną tabliczkę rozbitą na głowie Gilberta, stojącą na półce w spiżarni częściowo nadpitą butelkę z sokiem malinowym (raspberry cordial). Czy na pewno sokiem?

Ant Łakomsk

W recenzji na łamach „Dwutygodnika” piszę o malarstwie Ant Łakomsk. Jej wystawę „Camille” w galerii Turnus na warszawskiej Woli pomagała aranżować jej koleżanka Zuzanna Kozłowska. W moim tekście fantazjuję o tym, co właściwie czytają bohaterki obrazów Łakomsk.

Poniżej kilka fragmentów:

Grzywki spadają im na oczy. Palą niewidzialne papierosy. Zazwyczaj zerkają gdzieś w bok, jakby celowo, zalotnie. Wydają się myślami nieobecne. Marzą o zamkach w Hiszpanii lub innych niebieskich migdałach. Umierają słodko, bez żalu na rozrzuconych poduszkach z jawajskich batików. Na złocistych fajerkach palą różowe róże i jedno ludzkie serce. Trochę śpiące, trochę bardziej milczące, mogą żyć bez powietrza. To dziewczyny, które czytają wiersze, czekając, aż światło zmieni się na zielone. W delikatnym świetle lampki nocnej zasypiają nad książką.  

Tylko pozornie nic a nic ich nie obchodzimy. Chociaż na nas nie patrzą, zależy im na naszym spojrzeniu. Ich pozy są wyszukane, gesty wypracowane godzinami spędzonymi przed lustrem. 

To wszystko oczywiście domysły. Łakomsk na obrazach pokazanych na jej najnowszej wystawie „Camille” w galerii Turnus stwarza dla swych bohaterek mroczną, romantyczną atmosferę. Jej obrazy mają strukturę półprzezroczystych, wielokrotnie farbowanych tkanin, na których różne warstwy nakładają się na siebie. 

Najnowsze prace to w większości nokturny. Trzeba włączyć lampkę. Nawet martwe natury mają czarne tła. Łakomsk jeszcze bardziej bawi się nakładaniem na siebie prześwitujących płaszczyzn.

Tak jest w przypadku obrazu „Jaded”, który odgrywa na wystawie w Turnusie główną rolę. (Z niezrozumiałych dla mnie powodów wszystkie prace tytułowane są po angielsku). Przedstawiona na nim zblazowana dziewczyna w staromodnej sukience swą prawą dłoń podnosi do twarzy, jakby chciała zaciągnąć się papierosem. Papierosa nie ma jednak między palcami. Ją samą obserwujemy obdarzeni superwzrokiem, pozwalającym na widzenie przez mury, jest jakąś daleką warstwą palimpsestu, pod tapetą we wzorek w kwiaty i całkiem współczesnym graffiti.

Można oczywiście zadać pytanie, co właściwie czytają ciche bohaterki obrazów Łakomsk. Możemy się domyślać z ich póz i gestów. Intuicja podpowiada mi, że to wierne czytelniczki Sylvii Plath i Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, praktykantki różowej magii.

Książki jednak pozostają puste, celowo niezadrukowane. Obraz „Pair of Blanks” wiszący przy wejściu na wystawę przedstawia dwa otwarte tomy o białych kartach. Artystka wyraźnie podkreśla więc, że nie chodzi o treść książek, lecz o sam akt czytania.

Kobiece czytanie w przeszłości potrafiło jednak budzić sprzeczne emocje. Z jednej strony to czynność obdarzająca mocą i wiedzą, z drugiej – zatopienie w lekturze ma w sobie coś eskapistycznego i jako takie było odbierane jako zagrożenie dla porządku społecznego. Kobieta zaczytana to kobieta niewypełniająca swych obowiązków wobec męża czy rodziny, zaniedbująca dom. Uwiedziona przez książkę. Dlatego czytające kobiety potrafiły wzbudzać strach u mężczyzn. Książki stanowiły dla nich konkurencję. Amerykański poeta Walt Whitman opisywał relację czytelnika z tekstem jako erotyczną. O „przyjemności tekstu” pisał Roland Barthes. Można powiedzieć, że Łakomsk uwalnia swe czytelniczki od męskiej obecności. Pozwala im się do woli rozkoszować lekturą.

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.

Ostrowce

„Dwutygodnik” od jakiegoś czasu prowadzi cykl tekstów zatytułowany „Mapa sztuki”, skupiony na mniejszych ośrodkach. W jego ramach udałem się do Ostrowca Świętokrzyskiego, by opisać działania mojego przyjaciela Wojtka Mazana. Efektem jest tekst opisujący jego zainteresowania, projekty artystyczne, wystawy i działalność stowarzyszenia Nie z Tej Bajki, które od lat prowadzi z przyjaciółmi. W tekście pojawiają się jego działania z archiwami fotograficznymi, żydowska historia Ostrowca, lokalna kartografia, photobooki, wystawa fotografii osób w kryzysie bezdomności, rzeźby rozsiane po ostrowieckich osiedlach, ostrowieckie neony, wystawa malarstwa Marcina Jedlikowskiego oraz organizowana przez Kubę Słomkowskiego od prawie dwóch dekad na terenie ostrowieckiej huty „Kolacja na hucie”. Poniżej wklejam kilka fragmentów:

W pewną wrześniową sobotę tego roku na terenie starej huty w Ostrowcu Świętokrzyskim kilkadziesiąt osób zasiadło razem do kolacji. Stół był długi na wiele metrów, za obrus posłużyła rolka płótna. Tuż obok wystrzelał w niebo nieużywany od dawna komin, a wokół rozciągały się malownicze przemysłowe hale Huty Ostrowiec o kubizujących dachach. W oddali czasem przejeżdżał pociąg, a horyzont zamykały ostrowieckie bloki i kościoły. 

„Kolacja na hucie” odbyła się w Ostrowcu Świętokrzyskim już po raz osiemnasty. Coroczny posiłek inicjuje zaprzyjaźniony z Ostrowcem Jakub Słomkowski. Artysta wpadł na pomysł tego wydarzenia wiele lat temu, podczas wyjątkowo wystawnej i sztywnej kolacji, na której trudno mu się było odnaleźć. Tamten posiłek był tak nadęty, że niemal surrealistyczny. Pomyślał wtedy, że ciekawie byłoby przenieść podobne wydarzenie w bardziej niecodzienne miejsce. Gdy w Ostrowcu Świętokrzyskim odwiedził swego kumpla Wojtka Mazana, ten zaprowadził go na teren starej huty. Wtedy w głowie Kuby ostrowiecka huta połączyła się z kolacją. 

Kiedyś huta zatrudniała kilkanaście tysięcy osób. Po 1989 roku niegdysiejszą dumę miasta i głównego pracodawcę stopniowo likwidowano. Niektóre hale dosyć szybko zostały zburzone, inne budynki wciąż stały, choć nieużywane i jakby niczyje. Do niektórych udawało nam się wejść. W środku wyglądały na opuszczone w pośpiechu, jakby w wyniku katastrofy na miarę Czarnobyla. W szatniach hutników wciąż wisiały robocze ubrania, a z biur nikt nie usunął starych mebli. Uratowaliśmy stamtąd na własne potrzeby trochę materiałów biurowych, peerelowski vintage. 

Pewnego razu z łupem pod pachą przechodziliśmy obok stacji benzynowej, gdy nagle – pamiętam to jak dziś – zatrzymał się na niej samochód kempingowy. Taki pojazd sam w sobie był wówczas rzadkością, a ten pokryty był jak walizka naklejkami z całego świata. Wysiadła z niego jakaś alternatywna para, szybko zatankowali i nie oglądając się za siebie, ruszyli w dalszą drogę. Przystanek w Ostrowcu nie miał dla nich żadnego znaczenia. Wojtek nie pamięta tej sceny. We mnie zostało uczucie upokorzenia. Ci fajni ludzie w drodze do jakiegoś fajniejszego miejsca gdzie indziej nas upokorzyli. A my zostaliśmy w swoich Ostrowcach.

Ostrowiec Świętokrzyski nie odbiega niczym szczególnym od wielu miejscowości w Polsce. Drugie pod względem liczby mieszkańców miasto w województwie świętokrzyskim ma pusty, pozbawiony drzew rynek, obłożony jakimś kamieniem, z fontanną, globusem i pomnikiem pomordowanych. Ma standardowo nieudany pomnik papieża Polaka. Ma lokalne muzeum i galerię BWA. I byłego prezydenta z zarzutami o łapówkarstwo.

Wojtek postanowił tu jednak wrócić po studiach. To decyzja, która była mi obca, dla mnie wyjazd z mojego Podlasia stanowił ucieczkę, przepustkę do lepszego, ciekawszego życia. A Wojtek wrócił do mieszkania rodziców, do swojego pokoju, na osiedle, na którym dorastał. Pod jego blokiem wycięto wtedy drzewo. Rosło tam od ponad stu lat, a może i dłużej. Jako mieszkaniec osiedla Słonecznego Wojtek wyrastał w jego cieniu i bawił się w jego gałęziach, pod nim pił pierwsze piwo. 

Pozostał po nim korzeń. Wojtek oczyścił go z kory, zaimpregnował i namówił osiedlową spółdzielnię, by ustawić go pod blokiem w miejscu, gdzie kiedyś rosło drzewo. Dzisiaj już tam nie mieszka, ale korzeń-rzeźba, wyraz jego pamięci o dawnych kolegach i doświadczeniach z młodości, jego relacji z tym miejscem, wciąż stoi, wykorzystywany czasem jako stojak na rowery.

Gdy proszę, by mnie zabrał pod swój stary blok, Wojtek lekko się uśmiecha, o swojej korzenioplastyce opowiada z przymrużeniem oka, jako o czymś nie do końca na serio, trochę szczeniackim, ale szczerym, wówczas bardzo ważnym. Ten korzeń był jego pierwszym artystycznym działaniem w Ostrowcu. 

Dopiero w swoim rodzinnym mieście Wojtek odkrył w sobie artystę. W sztuce odnalazł narzędzia, które pozwoliły mu odpowiadać na otaczającą go rzeczywistość. Gdy sugeruję, że rządziła nim jakaś nostalgia, nie podoba mu się to słowo. „Wróciłem do miasta, bo miałem tu przyjaciół. Korzeń był pomnikiem wspólnoty chłopaków spod bloku”, mówi. „Ci dawni goście z podwórka się rozjechali. Ale po moim powrocie do Ostrowca powstała nowa wspólnota”. 

Wojtka zawsze interesowały lokalne, okołoostrowieckie tematy. Swoją pracę magisterską poświęcił Pawłowi Pierścińskiemu, fotografowi malowniczych krajobrazów świętokrzyskiego. Na studiach niespecjalnie się udzielał. Po powrocie z Warszawy do Ostrowca odżył, był pełen pomysłów. Wiele z nich wychodziło od fotografii. Zaczął do niej podchodzić inaczej niż na uniwersytecie, badać mniej konwencjonalnie, zadawać inne pytania. Odkrył, że może przyjmować różne role. Już nie tylko badacza czy kuratora. Sam zaczął fotografować i tworzyć projekty z pogranicza sztuki i badań socjologicznych.

Pracując w galerii fotografii, zajął się zbiorem starych szklanych negatywów, które dokumentują historię Huty Ostrowiec. Przez fotografię zainteresował się społeczną historią miasta, w tym jego dawnych mieszkańców – Żydów. Z grupą rówieśników doszedł do wniosku, że pracując w różnych instytucjach kultury w Ostrowcu, urzędach, szkołach, agencji reklamowej, nie mogą się w pełni realizować. W 2007 roku założyli Stowarzyszenie Kulturotwórcze ⁠Nie z Tej Bajki. 

CAŁY TEKST DOSTĘPNY NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”

Sophie Thun w Muzeum Sztuki

Już za chwilę w Muzeum Sztuki w Łodzi otworzy się nowa odsłona kolekcji, a tymczasem na „Dwutygodniku” receznuję wyśmienitą wystawę, która z powodzeniem stałą wystawę zastępowała – „Secret Performance” Sophie Thun.

Jeśli powiększa zdjęcia, to do skali 1:1. Na wystawie w Łodzi jest kilka takich wielkoformatowych prac, ciężkich, ogromnych fotografii naświetlanych na długich pasach papieru, zainstalowanych na metalowych stelażach. Często są to autoportrety. Jej ciało pojawia się więc w różnych miejscach wystawy, z aparatem w ręku. 

Ale nie jest tu sama. Chociaż to indywidualna wystawa, pracom Thun towarzyszy szeroki wybór dzieł z łódzkiej kolekcji. W Muzeum przez lata fotografią zajmowała się kuratorka i teoretyczka Urszula Czartoryska, autorka książki „Przygody plastyczne fotografii” (1965). 

Obecność Thun w Muzeum Sztuki jest niezwykle ambitna, niemal bezczelna. Swobodnie sięga po prace innych artystów, od awangardowych po współczesnych, i włącza je w budowaną przez siebie narrację. Współpracując z kuratorami Danielem Muzyczukiem i Franciszkiem Smorędą, Thun rozkłada medium fotografii na czynniki pierwsze i przygląda się takim aspektom jak światło, przestrzeń, praca w ciemni, budowanie przestrzeni. Jej własne prace służą za punkt wyjścia i ramę wywodu.

Łódzka wystawa przywodzi na myśl przygotowane przez Heike Eipeldauler pokazy prac Medardo Rossa w Mumok w Wiedniu oraz Kunstmuseum w Bazylei. Ich poszczególne części dotyczyły różnych rzeźbiarskich kwestii, a dzieła Rosso zestawiono z kilkudziesięcioma dziełami XX-wiecznych artystów i artystek. Thun stosuje podobną strategię wobec fotografii analogowej. Oczywiście Rosso przedstawiany jest jako prekursor, zaś Thun wskazuje ponad trzydzieścioro artystów i artystek z łódzkiej kolekcji jako swoich poprzedników i źródło inspiracji. Nie ma też wątpliwości, że i dla Rosso, i dla Thun kluczowym medium jest sama wystawa. 

Wystawa Thun odbywa się w szczególnym momencie, kiedy Muzeum Sztuki powoli powraca do życia po krótkim, ale katastrofalnym okresie, gdy jego dyrektorem był Andrzej Biernacki. Biernacki w niezrozumiałej decyzji zamknął stałą ekspozycję kolekcji. Ogromnym wysiłkiem całej instytucji powróci ona niedługo w nowej odsłonie. 

Wystawa „Secret Performance” Sophie Thun wpisuje się w zadanie animowania łódzkich zbiorów w inny sposób. Powstaje rodzaj symbiozy. Dzięki niej lepiej poznajemy dzieła z kolekcji i jej niebywały potencjał, a one pozwalają lepiej zrozumieć twórczość artystki. „Secret Performance” nie pozostawia poczucia, że to propozycja na okres przejściowy. Wręcz przeciwnie, odbieram ją jako wyzwanie na przyszłość – wysoko umieszcza poprzeczkę dla kuratorów Muzeum Sztuki przed otwarciem nowej wystawy stałej.

CAŁY TEKST DO PRZECZYTANIA NA STRONIE „DWUTYGODNIKA”.