Piszę o sztuce i okolicach. Tu – wyłącznie z wewnętrznej potrzeby i dla przyjemności. Komentuję, szybko recenzuję i zamieszczam linki do moich tekstów. Jeśli chcesz otrzymywać informacje o nowych postach mailem, kliknij w "Obserwuj" w prawym dolnym rogu ekranu i podaj swój adres. Pozdrawiam. Karol – ktsienkiewicz@gmail.com, instagram.com/sienkiewicz.karol.ok, twitter.com/krlsienkiewicz
Pleasantville Curve to wyrwa w drogowej rzeczywistości.
Czasami gdy się przedawkuje sztukę, wszystko się nią wydaje. Jednak nigdy chyba nie czułem się tak bardzo w sztuce, jak spacerując po Pleasantville Curve, nietypowym ślepym zaułku pośrodku niby niczego, na prawie już rolniczych przedmieściach Toronto.
Miejsce to nie jest nawet drogą, nie tylko nie powinno się tu wjeżdżać autem, chociaż inaczej nie dałoby się tu dostać, ale teoretycznie – jak sugerują znaki – nie można tu nawet wchodzić.
Krótki fragment malowniczo zakręcającej drogi służy drogowcom z Ontario do nauki malowania pasków i innych oznaczeń na jezdni. Oficjalnie jest to więc Road Paint Testing Area, obszar testowania farby drogowej. Dlatego jest „dziełem” nieustannie zmiennym, monotonnym; obrasta nowymi warstwami kolorowych pasków, żółciami, bielami, gdzieniegdzie gliniastą czerwienią.
Jeśli spojrzy się z perspektywy drogi na pole i drzewa na horyzoncie, paskowy pejzaż zaczyna przypominać „Czerwoną kawalerię” Malewicza, oczywiście bez kawalerii. Wszystkie paski są mniej więcej równolegle i wyznaczają jedyny możliwy kierunek – do przodu. W tym wypadku – do przodu jest jednak zwodzące, znaczy tyle co donikąd.
Próbując używać kategorii sztuki, należałoby to miejsce przypisać oczywiście do działań landartowych, świetnie je widać z lotu ptaka, o czym zaświadcza widok z GoogleMaps. Mogłoby się wydawać – bo przecież tak nie jest – że nie służy niczemu poza artystycznym kaprysem, estetyczną interwencją w krajobraz. Nagromadzenie oznaczeń na jezdni powoduje, że przestają na niej obowiązywać jakiekolwiek zasady. Niby jest drogą, a drogą nie jest.
Północ – Południe, zależy skąd się patrzy. Dla Inuitów mieszkających w Arktyce wszyscy inni są Południem, także – wydawałoby się leżące na północy – wielkie miasta Kanady. Nieprzypadkowo pierwszy serial, którego akcja dzieje się w inuickim miasteczku, wyprodukowany przez kanadyjskiego Netfliksa, nosi tytuł „North of North”, na północ od północy.
Na tej północnej północy leży Kinngait (do 2020 roku nazywane oficjalnie Cape Dorset), niewielka osada w Nunavucie. Jedna z wielu podobnych, powstałych w wyniku akcji przymusowego osadnictwa Inuitów w XX wieku, wcześniej przecież nomadów. Wybijano im nawet ich psy zaprzęgowe, by nie mogli się przemieszczać.
W Kinngait może nie byłoby nic szczególnego, gdyby nie fakt, że jedna czwarta z około 1400 mieszkańców profesjonalnie zajmuje się sztuką. To ponoć, statystycznie najbardziej artystyczna miejscowość na świecie. W drugiej połowie XX wieku Kinngait stało się synonimem sztuki inuickiej oraz jej międzynarodowego sukcesu.
Parr, bez tytułu, 1961-1969Napachie Pootoogook, bez tytułu, 1966-1976Kananginak Pootoogook, bez tytułu, 1986-87
Rozwój sztuki w Kinngait był częścią procesu kanadyjskiej kolonizacji. W latach 50. XX wieku pojawił się tu artysta James Houston, miejscowi nazwali go później Saumik, czyli leworęczny. Houston odegrał kluczową rolę w stworzeniu warsztatów graficznych. Namówił kilku mieszkańców Kinngait do tworzenia rysunków. W warsztacie graficznym, który założył, przenoszono je na grafiki, głównie w technice kamieniorytu. Powstała kooperatywa, coraz więcej mieszkańców zajmowało się sztuką.
Rysunek i grafika były dla Inuitów nowym medium, podobnie jak sam papier jak podłoże. Wytwarzane w Kinngait grafiki stały się jednym z głównych mediów sztuki inuickiej, obok rzeźby w kości i kamieniu.
W ostatnich latach współczesną sztukę inuicką na wystawach na świecie reprezentuje jednak raczej rysunek – wielkoformatowe prace rysunkowe, tworzone kredkami na papierze. Inuiccy artyści pojawiają się na wielkich imprezach (Kananginak Pootoogook na Biennale w Wenecji w 2017 roku, Shuvinai Ashoona w 2022) czy wystawach poświęconych relacjom z naturą (Qavavau Manumie na „Wieku półcienia” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie w 2020 roku), wciąż jednak łatwiej jest ich spotkać w muzeum etnograficznym. W 2022 roku niestety przeszła niemal niezauważona fenomenalna wystawa „New Inuit Art. Współczesna sztuka Inuitów z Kinngait” w Państwowym Muzeum Etnograficznym. Brali w niej udział tacy artyści jak Shuvinai Ashoona, Qavavau Manumie, Johnny Pootoogook czy Pitseolak Qimirpik.
McMichael Canadian Art Collection
Wystawa „Worlds on Paper. Drawings from Kinngait”, którą można oglądać w McMichael Canadian Art Collection w Kleinburgu na przedmieściach Toronto, jest jednak wyjątkowa. Dotyczy bowiem kilku pierwszych dekad działalności artystycznej w Kinngait. Na wystawę kuratorowaną przez Emily Laurent Henderson składają się rysunki z lat 1957-1990, autorstwa 48 twórców. Towarzyszy jej też mniejsza ekspozycja współczesnych rysunków z Kinngait.
Wystawa ma tu miejsce nieprzypadkowo. Od 1990 roku zbiór 90 tysięcy rysunków artystów z Kinngait z lat 1957-1990 przechowywany jest w formie depozytu właśnie McMichael. Niektórzy artyści z Kinngait mają w tym zbiorze po kilka tysięcy prac. McMichael, instytucja założona przez parę kolekcjonerów Roberta i Signe McMichael w 1966 roku, skupia się na sztuce kanadyjskiej; jest tu więc sporo malarstwa Grupy Siedmiu i artystów wywodzących się z Pierwszych Narodów, chociażby Norvala Morisseau. Nie dziwi więc, że od lat 70. para kolekcjonowała też współczesną sztukę inuicką.
Rysunki wciąż należą do West Baffin Eskimo Cooperative (WBEC), w McMichael są jednak bezpieczniejsze i dzięki staraniom tutejszych kuratorów niecałe dwa lata temu zakończył się proces ich digitalizacji. Można je przeglądać na dedykowanej im stronie internetowej Iningat Ilagiit. Wystawa „Worlds on Paper” i towarzysząca jej publikacja podsumowują ten proces i wiedzę, która z tego zbioru wynika.
Tukikie Atamik, bez tytułu, b.d.Mayoreak Ashoona, bez tytułu, 1983-84
Wystawa daje możliwość przyjrzenia się bliżej twórczości wielu z artystów z Kinngait. Parr, znany z rysunków polowań, większość życia spędził zdobywając mięso dla swojej rodziny. W 1961 roku wypadek podczas polowania spowodował, że wówczas 68-oletni mężczyzna zajął się sztuką, tworzył prace na papierze ołówkiem, tuszem i kolorowymi kredkami, ilustrując tradycyjne, nomadyczne życie Inuitów. Umarł w 1969 roku, po ośmiu, niezwykle owocnych i twórczych latach.
Gdy w 1959 roku zakładano artystyczną kooperatywę w Kinngait, Pitseolak Ashoona, urodzona na początku XX wieku, zdążyła już wychować swoje dzieci i pochować męża. Stworzyła tysiące rysunków (ponad 7 tysięcy rysunków w depozycie w McMichael), ale pozostaje też matronką wielkiego artystycznego klanu. Sztuką zajmowała się piątka jej dzieci, a jej wnuki, Shuvinai Ashoona, Annie Pootoogook czy Johnny Pootoogook, należą do najbardziej cenionych współczesnych artystów w Kanadzie.
Kenojuak Ashevak, torebki ze skóry foki, lata 50. XX w.
Najbardziej znaną artystką z Kinngait wciąż pozostaje jednak Kenojuak Ashevak. Poświęcony jej ikoniczny film „Eskimo Artist: Kenojuak” z 1963 roku znacznie przyczynił się do popularności sztuki inuickiej w Kanadzie. Jej praca „Zaczarowana sowa” („Enchanted Owl”) stała się jednym z najszerzej rozpoznawalnych dzieł sztuki w Kanadzie, w dużej mierze za sprawą znaczka pocztowego.
Ashevak otwiera wystawę w McMichael fantastycznymi rysunkami ołówkiem na papierze, ale też dwiema torebkami uszytymi z foczej skóry, dekorowane figuratywnymi aplikacjami. Uszyła je w latach 50., zanim zajęła się rysunkiem i grafiką. Urodzona w 1927 roku na wyspie Baffin Ashevak wzrastała w pół-nomadycznej społeczności. Torebki reprezentują ważny moment transformacji jej praktyki, pierwszej kobiety tworzącej grafiki w Kinngait. Ciekawy wybór jej prac graficznych prezentowanych jest obecnie na niewielkiej wystawie w Art Gallery of Ontario w Toronto.
Kenojuak Ashevak, The Woman Who Lives in the Sun, 1969, kamienioryt, AGO, TorontoKenojuak Ashevak, Talelayu, 1979, kamienioryt i szablon na papierze, AGO, TorontoKenojuak Ashevak, Summer of Courtship, 2000, kamienioryt i szablon na papierze, AGO, Toronto
Warto podkreślić, że przez dekady to nie rysunki były głównym źródłem dochodu i popularności artystów z Kinngait. Rysunki służyły jako wzór dla programu tworzenia grafik. Widać to na filmie poświęconym Ashevak – jej rysunek zostaje przeniesiony w warsztacie na kamień i następnie odbity w kilkudziesięciu egzemplarzach. Przez lata to głównie odbitki graficzne trafiały na rynek i do szerszego obiegu.
Ze zbioru 90 tys. rysunków zdeponowanych w McMichael, tylko 2,5 tys. doczekało się swych graficznych wersji. Priorytet miały prace o tematach, które uznawano za dające się łatwiej sprzedać, takie jak ilustracje natury, zwierząt i tradycyjnego życia. Liczyło się wrażenie „prymitywności”. Na medium graficzne raczej nie trafiały sceny ze współczesnego życia Inuitów w nowych osadach, ale także – co może dziwić – portrety, zwłaszcza te przedstawiające tunniit, czyli charakterystyczne tatuaże na twarzach kobiet. O tym nie decydowali sami artyści, lecz takie ciała jak Eskimo Arts Council (CEAC).
Pytanie, które kuratorka Emily Laurent Henderson zadała rysunkom ze zbioru w McMichael brzmiało: „Jakie opowieści z tych prac nigdy nie trafiły na rynek?”. Tu pojawiał się jeden z wielu paradoksów dotyczących relacji Kanady z jej rdzennymi mieszkańcami: w tym samym czasie, w którym władze zmuszały Inuitów do zmiany trybu życia, porzucenia nomadyzmu na rzecz stałych osad, modernizacji, od ich sztuki oczekiwano, że będzie opowiadać o życiu „sprzed kontaktu”, to znaczy sprzed kontaktu z Białymi, qallunaat.
Pudlo Pudlat, bez tytułu, 1984-85Pudlo Pudlat, bez tytułu, 1985-86Kingmeata Etidlooie, bez tytułu, 1976-77
Jak podkreśla Henderson, rysunki ze zdeponowanego w McMichael zbioru reprezentują o wiele szerszy wachlarz tematów niż grafiki pochodzące z Kinngait. Rysunki są ważnym dokumentem społeczności w czasie transformacji. W tym czasie, od lat 50. do końca lat 80. XX wieku, zakończono proces tworzenia stałych osad inuickich, upowszechniono język angielski, wypierający inuktitut, zmuszono dzieci do nauki w niesławnych szkołach rezydencyjnych, policja konna mordowała psy zaprzęgowe, uniemożliwiając Inuitom przemieszczanie się, wybuchały epidemie gruźlicy, wśród społeczności inuickich pojawiła się policja i kler, wprowadzono zakaz tradycyjnych tatuaży, praktyk szamanistycznych, nawet śpiewania tradycyjnych pieśni. Od 1970 roku zaczęto Inuitom nadawać nazwiska. Na ich terenach pojawiły się pierwsze firmy wydobywcze.
Tych przemian raczej nie widać w grafikach z Kinngait, poza samym faktem, że te grafiki w ogóle powstawały. Odcisnęły się jednak na swobodniejszej twórczości rysunkowej. Dlatego Henderson nazywa je dokumentem społecznym. Na wystawie w McMichaels można zobaczyć inuickich mężczyzn tańczących do płyt gramofonowych czy samoloty, które stały się głównym środkiem transportu w Arktyce. Są tu nowego typu budynki, osady, ale także całe fantastyczne miasta, wyobrażenia o miastach południa, ale też. Wreszcie dają o sobie znać napięcia kulturowe, spotkania z qallunaat.
Często te elementy współczesnego życia są użyte w fantastyczny sposób, stając się częścią fantastycznych nowotworów, na przykład zwierzęco-maszynowych. Jak samoloty-ptaki na rysunkach Pudlo Pudlat.
Kananiginak Pootoogook zilustrował rosnącą popularność chrześcijaństwa (w wyniku intensywnych misji chrystianizacyjnych i działalności szkół rezydencyjnych): na jednym z rysunków pokazał chrzest w igloo, na innym – Jezusa błogosławiącego klęczącego mężczyznę. Jezus jest ubrany w swoje tradycyjne szaty, Inuita – w tradycyjny strój ze skóry. Chrześcijaństwo w wydaniu inuickim wydaje się nieortodoksyjne. Inuksuk zamienia się w krzyż, a Jezus nosi na ramionach psa zaprzęgowego zamiast baranka.
Kananginak Pootoogook, bez tytułu, 1981Kakulu Saggiaktok, bez tytułu, 1966-1976Peter Pitseolak, bez tytułu, 1967-73
W tej historii jest wiele paradoksów. Zaczynając od samego papieru, wszak w Arktyce nie ma drzew – większość z prac powstaje na specjalnym papierze importowanym z Japonii. Otwarcie warsztatów graficznych i tworzenie sztuki na sprzedaż wpisywało się w kolonialny kanadyjski projekt zmiany gospodarki i sposobu życia Inuitów. Te procesy lepiej odcisnęły się jednak na mniej popularnych wówczas rysunków. Okres niewyobrażalnej dziś przemocy wobec Inuitów zbiegł się z rosnącym apetytem na sztukę inuicką na Południu.
Zapotrzebowanie na sztuką Inuitów pochodziło nie tylko ze strony rynku. Sztuka i motywy inuickie – o czym sami Innuici długo nie zdawali sobie sprawy – odegrały ważną rolę w budowanie powojennej tożsamości Kanady, w kontrze do Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. W 1967 roku sztukę Inuitów pokazano na Expo w Montrealu, specjalnie na tę imprezę mural stworzyli Kumukluk Saggiak i Elijah Pootoogook. Ustawiane z kamieni inuksuit można dziś spotkać w całej Kanadzie (podobnie jak słupy totemowe, charakterystyczne dla Pierwszych Narodów z Północnego Zachodu, Haida czy Kwakwaka’wakw). Inuksuk stał się nawet symbolem zimowej olimpiady w Vanouverze w 2010 roku, miasta położonego tysiące kilometrów od miejsc zamieszkiwanych przez Inuitów.
W Kanadzie, pozostającej krajem głębokich systemowych nierówności, sztuka i kultura rdzennych narodów często służy do tworzenia pozytywnego międzynarodowego wizerunku kraju. Z tych wszystkich procesów trzeba zdawać sobie sprawę, podziwiając inuickie prace w muzeach Toronto, Montrealu czy Quebecu.
Pierwszy raz Casa Susanna zaskoczyła mnie na wystawie „Jesteś w trybie incognito”, którą trzy lata temu w ramach Warsaw Gallery Weekend przygotowała w Instytucie Fotografii Fort Kasia Karwańska. Projekt dotyczył cross-dressingu i fotografii, obszarów, w których sztuka wchodzi w życie codzienne, ale genderowo nieoczywiste. Karwańska od dawna zajmowała się twórczością Tomasza Machcińskiego, która się w takie historie świetnie wpisuje. Całość była zaś dedykowana Rysi „Ryszardowi” Czubak. Pojawiły się tam też młode artystki życiowe, np. Filipka Rutkowska.
Gdy moja matka chciała kogoś skarcić za gówniarskie odszczekiwania, mówiła „ty aktorko ze spalonego teatru!”. Chodziło chyba o to, że ktoś aktorzy, niezależnie od tego, czy ma widownię, czy nie. Przypomina mi się to powiedzonko za każdym razem, gdy widzę Filipkę. Tyle że ja to aktorzenie, zwłaszcza w sytuacjach, które tego nie wymagają, lubię, więcej – podziwiam.
Na „Trybie incognito” Kasia przywołała też kilka historii genderowych outsiderów z innych krajów. Z nich najsilniej wybijała się właśnie Casa Susanna. Dlatego niedawno, będąc pierwszy raz w życiu w Art Gallery of Ontario (AGO) w Toronto, gdy wszedłem do jednej z sal, rzuciłem okiem po niewielkich fotografiach, od razu wiedziałem, z czym mam do czynienia i ponownie poczułem ten dreszcz. Bo początkowo trudno uwierzyć, że Casa Susanna w ogóle istniała.
Casa Susanna i związane z nią zdjęcia to bilet wstępu do środowiska amerykańskich crossdresserów w latach 50. i 60. XX wieku. Z dzisiejszej perspektywy wszystko stało na głowie. Zaczynając od języka, którym się posługiwały, który dziś, uznawany za niepoprawny, wymaga odpowiedniego wyjaśniającego przypisu, by nikt się nie obraził. Bo nazywały się po prostu transwestytami, w skrócie TVs.
Chociaż Casa Susanna mieściła się w stanie Nowy Jork, jej historia zaczyna się na Zachodnim Wybrzeżu i mieszkającej w Los Angeles Virginii Prince. Jako mężczyzna Charles pracował w przemyśle farmaceutycznym, jako kobieta Virginia była najbardziej wpływową postacią, integrującą środowisko TVs. (W swych działaniach wzorowała się na Louise Lawrence.)
To Virginia Prince przez ponad ćwierć wieku (od 1960 roku) wydawała magazyn „Transvestia”, który łączył ze sobą lubiących się przebierać za kobiety mężczyzn, kształtował środowisko i jego postawy. Oczywiście komunikowano się raczej przez skrytki pocztowe niż prywatne adresy, ujawnienie kogoś jako crossdressera mogło się łączyć z ciężkimi konsekwencjami, szpitale psychiatryczne leczyły z tej przypadłości elektrowstrząsami. Pojawienie się w miejscu publicznym w stroju płci przeciwnej było wykroczeniem i można było za to zostać aresztowanym (na te przepisy powoływała się amerykańska policja atakując gejowskie bary i tak doszło do zamieszek w Stonewall). Za zdjęciami z Casa Susanna kryje się strach przed szantażem, przed ujawnieniem, aresztowaniem, umieszczeniem w zakładzie.
„Transvestia” była więc pismem wydawanym prywatnie, dostępnym tylko na drodze subskrypcji, Prince potajemnie wysyłała je pocztą (a i tak miewała z pocztą kłopoty). Większość treści tworzyli sami czytelnicy. Szczególnie ważną rolę odgrywały zaś fotografie. Numery pisma miały swoje cover girls. Z oczywistych powodów dużą popularnością cieszyły się polaroidy.
Od drugiego numeru swą własną kolumnę w „Transvestii” miała Susanna Valenti, mieszkająca w Nowym Jorku.
Za Susanną Valenti krył się Tito Arriagada, urodzony w Santiago w Chile w 1917 roku. Przyjechał do Ameryki w wieku 21 lat, pracował m.in. jako spiker hiszpańskojęzycznych audycji radiowych. Gdy Tito pojawił się w nowojorskim sklepie z perukami prowadzonym przez Marie Tornell, udawał, że chce kupić perukę dla rzekomej żony. Marie nie dała się nabrać, crossdresserzy stanowili sporą część jej klienteli. Maria nie tylko wyszła za Tito w 1958 roku (on miał wtedy 41 lat, ona – 57), ale poznała go też z innymi klientami swego sklepu i pomogła mu w ich wiejskiej posiadłości w górach Catskill w stanie Nowy Jork założyć weekendową oazę dla crossdresserów. Tak narodził się Le Chevalier d’Eon. Na posiadłości znajdowały się okazały dom, stodoła, zwana Wigwamem, w której organizowano imprezy i występy, oraz kilka domków letniskowych. Sama nazwa wzięła się od Chevaliera D’Eona – szpiega króla Ludwika XV, przebierającego się za kobietę. Drugą posiadłością Marii i Susanny była Casa Susanna i to ta zgrabna nazwa zapisała się dziś w zbiorowej świadomości.
W Chevalier D’Eon odbywały się weekendowe przyjęcia, na które zjeżdżali crossdresserzy nawet z odległych stanów. Wśród bywalców były m.in. Gloria (milioner z Michigan), Lee (weteran wojny w Korei), Felicity (właściwie John Miller, brat fotografki Lee Miller, pilot, bohater II wojny światowej) czy Doris (pisarz science fiction Donald Wollheim). Gail, bardzo aktywna w Nowym Jorku miała w swoim mieszkaniu dwie sypialnie – męską i damską, jako mężczyzna (David Wilde) był krytykiem filmowym. Anita (cover girl dziewiątego numeru „Transvestii”) ukrywała swą kobiecą tożsamość przed rodziną, w domu był ojcem trójki dzieci; by móc choć przez chwilę pobyć kobietą, wynajmował pokoje motelowe. O większości z bohaterek fotografii niewiele da się jednak powiedzieć i zostały po nich tylko szczątki wspomnień. Jak to o Jody z New Jersey, która jeździła na łyżwach po zamarzniętym stawie przy Casa Susanna, ale niewiele więcej o niej wiadomo.
Przez dekady historia sieci TVs z Casa Susanna była znana niemal wyłącznie crossdressingowemu kręgu osób tworzących fenomen tego miejsca w latach 50. i 60. XX wieku. Wypłynęła na światło dzienne w 2005 roku, gdy dwóch handlarzy meblami kupiło zbiór fotografii na targu staroci w Nowym Jorku. Zawierał 340 zdjęć, czarno-białych i kolorowych, część luzem, część zebranych w albumy. Wszystkie przedstawiały mężczyzn przebranych za kobiety.
Zbiór należał do samej Susanny Valenti, o czym świadczyła wizytówka dołączona do jednego z albumów: „Susanna Valenti, female impersonator”. Cześć zdjęć była dedykowana Susannie i jej żonie Marie. Dziś cały ten zbiór należy do zbiorów AGO w Toronto i można go tam aktualnie oglądać (ale tylko do połowy czerwca).
W międzyczasie wypłynęły też inne zestawy fotografii TVs skupionych wokół Susanny i Virginii, większość których trafiła do Louise Lawrence Transgender Archive (LLTA) w Vallejo w Kalifornii. Inny zbiór 214 zdjęć należący pierwotnie do Susanny kupiła też Cindy Sherman, która pokazała go po raz pierwszy w ramach Biennale w Wenecji w 2013 roku. Ostatnio powstał zaś film dokumentalny, zatytułowany oczywiście „Casa Susanna” (2022).
Dzisiaj zdjęcia i wspomnienia z Casa Susanna mogą budził konfuzję. Pozornie wydają się rodzajem poprzedników RuPaula, ale wiadomo, że Virginia Prince i Susanna Valenti były politycznie konserwatywne. Casa Susanna służyła jednej określonej wersji bycia trans – transwestytyzmu heteroseksualnych mężczyzn z klasy średniej, w większości białych.
Trudno to początkowo przetrawić mentalnie. Poglądy Susanny, wyrażane explicite na łamach „Transvestii” są dzisiaj absolutnie nieakceptowalne. Jej eseje spływają homofobią i transfobią. Susanna twierdziła, że cross-dressing dotyczy wyłącznie mężczyzn hetero i sprzeciwiała się operacjom korektywnym, które zresztą wtedy były dostępne nielicznym. Virginia operowała własną definicją „prawdziwego transwestyty”: heteroseksualnego mężczyzny, który pozwala czasem wyjść swej „wewnętrznej kobiecie” na wierzch. Ukrywała erotyczne czy seksualne aspekty cross-dressingu, odrzucała fetyszyzm. I hołdowała sloganowi: „Let’s keep our skirts clean!”.
Prince krytykowała homoseksualizm jako „nienaturalne zboczenie”, ostracyzowała trans kobiety (jak Christine Jorgensen). Chociaż samo środowisko, jak pisze Isabelle Bonnet w swoim eseju w książce „Casa Susanna” wydanej przez AGO, „nie było ani tak homogeniczne, ani tak skonsolidowane jak mogłoby się wydawać”. Bonnet podaje przykład wspomnianej już przeze mnie Glorii, która korzystając ze swego majątku pomagała innym sfinansować zagraniczne operacje korekty płci, czym zyskała sobie przezwisko „girls factory”.
Przypomniało mi się, ile zamieszania wniosła do workroomu „Ru Paul’s Drag Race” (RPDR) Maddy Morphosis, pierwsza hetero drag queen w programie (polecam jej youtube’owy talk show „Give It to Me Straight”). Inne drag queeny unosiły brwi ze zdziwieniem, gdy Maddy się przed nimi wyoutowała jako hetero, chociaż – będąc pierwszą w programie – nie była przecież pierwszą hetero drag queen w Ameryce. Świat dragu jest przecież o wiele bardziej zróżnicowany, niż wynikałoby to z RPDR. W samym programie od pierwszych sezonów także następowały konieczne korekty, m.in. szlify językowe (nie ma już „you got she-mail” z wczesnych sezonów). Dziś nikogo już nie dziwi trans mężczyzna przebierający się za kobietę na scenie – to oczywiście casus Gottmik (w dragu she/her, poza dragiem he/him), której kibicuję w obecnym sezonie „RPDR All Stars” (pojawiła się już na wybiegu z obciętymi cyckami w foliowej torebce). A z Maddy problemem ostatecznie nie była jej orientacja seksualna, lecz jej buty (płaski obcas w RPDR nie przejdzie).
Jestem pewien, że gdyby w tamtej epoce pojawił się RPDR, nie przypadłby do gustu pań z Casa Susanna. Tu obowiązywały amerykańskie standardy kobiecości z lat 40. czy 50., gdy wielu z nich dorastało. „Transvestia” owe standardy na bieżąco przypominała. W piśmie dominował jeden wzorzec kobiecości – porządnej, stereotypowej housewife. To wyidealizowana reprezentacja kobiecości tamtych czasów, z New Look Christiana Diora i talią osy, podkreślającą seksualny dymorfizm.
Jest taka strona w „Transvestii”, reprodukowana w książce, na której jedna z TVs prasuje i zamiata chodnik – „A WOMAN’S WORK IS NEVER DONE”, zagląda do piekarnika – „LET’S SEE NOW — WHAT’S FOR DINNER?”, i wraca do domu obładowana zakupami – „BACK FROM THE STORE HOPE I DIDN’T FORGET ANYTHING”. Virginia Prince pisała wprost: „Learn to be socially passive”. Wbrew pozorom nie było to prześmiewcze.
W latach 60. ten patriarchalny wzorzec kobiecości nie był już tak powszechnie akceptowany, zwłaszcza przez same kobiety. Susanna i jej koleżanki nie rozumiały feministycznej rewolucji, odrzucały też nową modę, nie akceptowały bikini, naturalnego makijażu ani nieufryzowanych włosów. W szczególności zaś nie znosiły noszenia przez kobiety spodni (spodnie na wybiegu stanowiły też tabu w pierwszych sezonach RPDR).
Jak w swoim eseju twierdzi Isabelle Bonnet, bywalczynie Casa Susanna nie rozumiały społecznej pozycji kobiety, zwłaszcza z mniejszości seksualnych czy etnicznych, bo nie przypominały ich własnej sytuacji – na co dzień (heteroseksualnych) mężczyzn. Jako crossdresserzy doświadczali stygmatyzacji, ale ich status socjoekonomiczny pozostawał zakorzeniony w tożsamości białego mężczyzny z wyższej klasy średniej.
Zbyt łatwo zapomnieć, ze zdjęcia z Casa Susanna i „Transvestii” nie powstały dla naszej rozrywki, nawet jeśli zazwyczaj dokumentowały zabawę. Może dlatego wciąż przywołuję RuPaula. Ale nawet dla wielu uczestniczek RPDR drag jest nie tylko scenicznym kostiumem, ale jednym z kroków w procesie odkrywania własnej tożsamości płciowej i – często – pierwszy krok w procesie tranzycji (nawet jeśli one same nie mówiły o tym otwarcie w programie). Już w drugim sezonie RPDR Kylie Sonique Love we wzruszającej scenie wyznała: „I just have to be honest with myself. I’m a woman. I’m not a boy who dresses up”. Dziś lista trans uczestniczek RPDR jest długa, a RuPaul przestał mówić „Let’s make the best woman win” i zmienił tę formułkę na „best drag queen”.
Dlatego też na zobaczeniu wystawy, oglądaniu zdjęć TVs sprzed lat czy przeglądaniu „Transvestii” nie można się zatrzymać. Studiując te fotografie można niechcący wpaść w pułapkę ich zabawnej czy wręcz kuriozalnej strony. Bo mężczyźni przebierający się za kury domowe są dziś śmieszni, jak w RPDR. Do tego to hetero mężczyźni, zanurzeni we właściwych epoce oparach homofobii i transfobii.
Właściwe światło rzuca na Casa Susanna film dokumentalny (reż. Sébastien Lifshitz), nakręcony dwa lata temu. Bezpośrednim łącznikiem z Susanną Valenti jest w nim wnuk jej żony Marii (tej od sklepu z perukami), który jako dziecko podglądał występy w Wigwamie oraz – co jeszcze ciekawsze – znał obie strony życia drugiego męża swojej babci – i jako Susanny, i jako Tito.
Gdy wystawa pokazuje przede wszystkim, jak było kiedyś, film ujawnia, że nikt nie zatrzymał się w czasie i poglądy reprezentowane niegdyś przez Susannę i Virginię nie mają już większego znaczenia. W filmie pojawiają się dwie bohaterki, które stanowiły elementy sieci TVs. Obie są po tranzycji i opowiadają o innych bywalczyniach Casa Susanna, które – chociaż zarzekały się, że nigdy się na tranzycję nie zdecydują, niedługo potem przechodziły terapie hormonalne i operacje.
O Donaldzie Wollheimie, autorze książek science fiction, opowiada jego córka, która o tej części życia swoich rodziców dowiedziała się bardzo późno, opowiedziała jej o niej umierająca matka. Jako dziecko była wysyłana na obozy letnie, by jej matka mogła każdego weekendu wozić jej ojca do Casa Susanna. Jej ojciec pod pseudonimem Darrell G. Raynor, wydał w 1962 roku książkę „A Year Among the Girls”, opisującą doświadczenia amerykańskich crossdresserów w połowie XX wieku. Pisał w niej między innymi: „Nie ma żadnego departamentu policji w tym kraju, który zbierałby dane o młodych mężczyznach, którzy popełnili samobójstwo, będąc ubrani w stroje płci przeciwnej”.
Także Susanna ostatnie lata życia spędziła żyjąc jako kobieta 24 godzin na dobę. Głoszona przez nie wersja transwestycyzmu, która wtedy służyła jako rodzaj obrony, nie mogła przetrwać. Zresztą nie ma się co za bardzo skupiać na poglądach Susanny czy Virginii sprzed wielu dekad. Liczyła się ich odwaga i fakt, że potrafiły na łamach pisma czy w wiejskiej posiadłości stworzyć bezpieczną przestrzeń dla nienormatywnych osób, która wówczas była na wagę złota.
Filipka zauroczona historią Casa Susanna też przy okazji jakiegoś prestiżowego zagranicznego projektu założyła swoją „Casa Filipka”. Więc koncept casa, wspólnotowego performowania płci,jest nadal atrakcyjny i potrzebny.
Codziennie powtarzam też sobie jak mantrę słwoa, które rzekomo wypowiedziała Katya Zamolodchikova: „Remember kids, just be yourself! And if nobody likes that, change!”.
Co z takim osłem począć? Niby to portret konkretnego osła – to wiem, ale jakby pochodził z kreskówki, zwłaszcza jego nogi zakute w różowy gips wydają się kreskówkowe. Czy w ogóle o takiej sztuce wypada pisać?
I nie, nie chodzi mi o wojnę w Ukrainie, ani o Gazę, ani o to, jak ma się Met Gala do Gazy (wiadomo, nie wypada). Chodzi mi tylko i wyłącznie o to, co sobie ludzie pomyślą. Jaki osioł jest, każdy widzi. Wysłałem zdjęcie J., odpisała, że to piękna rzeźba. A mogła napisać „wtf”, bo pewnie tak pomyślała, mogła napisać „wtf”, ale po co. Pewnie nie chciała mi robić przykrości. Zastanawiałem się przez chwilę, jak na zdjęcie rzeźby osiołka z nogami w gipsie zareagowałaby A., ale jej jednak nie wysłałem. Mam z J. i A. zupełnie inne relacje. J. wysyłam zdjęcia mojego śniadania na talerzu z wzorem w kwiaty, A. – gdy spotkam na swojej drodze zdechłego szczura. I w obu wiadomościach właściwie chodzi o to samo.
Od kilku lat nie byłem w Kanadzie i ten osiołek z nogami w różowym gipsie był pierwszym dziełem sztuki, jakie spotkałem w Toronto. Stoi na niewielkim skwerku tuż obok miejsca, w którym mieszkamy z M. Powoli poznaję okolicę, sklepy, bary i najbliższe kino, i osła.
Osioł jest nienaturalnie duży, odlany z brązu. Jego autorka, Myfanwy MacLeod mówi, że to parodia pomników konnych. MacLeod specjalizuje się w rzeźbach przerośniętych zwierząt. Jeśli gdzieś spotkacie wróbla wielkości słonia, to z dużym prawdopodobieństwem właśnie jej dzieło. W 2010 roku dwa takie wróble stworzyła z okazji igrzysk olimpijskich w Vancouverze, stąd ją znam, bo kiedyś mieszkałem w okolicy tych wróbli. Razem z wróblami i wielbłądem („The Lady”, 2017) osiołek tworzy zwierzęcą trylogię. Wróble nie robiły na mnie żadnego wrażenia, a osiołek mnie zaintrygował. Może to przez ten różowy gips. Nigdy wcześniej nie widziałem osła z nogami w gipsie. A na tej rzeźbie, na jej różowych podporach, każdy może się podpisać. Ktoś napisał na przykład „Free Palestine”, ktoś inny – „We all die someday”, dodając serduszko i rysunek twarzy osiołka.
Inspiracją dla tej rzeźby był news z Wielkiej Brytanii. W 2012 roku osiołek, a właściwie oślica o imieniu Primrose stała się kilkudniową sensacją. Nagranie pokazujące, jak bryka w różowym gipsem na przednich nogach obiegło świat i się rozwiralowało na całego. Primrose potrzebowała gipsu, bo urodziła się przedwcześnie i jej przednie nogi nie potrafiły utrzymać ciężaru jej powiększającego się ciała. Groziło jej kalectwo. By ją uratować, weterynarze przez kilka tygodni codziennie zmieniali jej gipsowy opatrunek. MacLeod newsa puszczanego na koniec wiadomości ku pokrzepieniu serc, tuż przed sportem i pogodą, przekuła w rzeźbę z brązu.
Być może tego osiołka już dawno zjedliśmy w salami (spoiler alert, tak kończy bohater filmu Skolimowskiego), ale rzeźba istnieje, w dodatku po drugiej stronie oceanu od miejsca, w którym urodziła się Primrose. Jest w tym coś bardzo kanadyjskiego, by postawić pomnik osła, któremu minęło pięć minut sławy.
Wzruszyć się osiołkiem – to krępujące. W pierwszym odruchu trzeba się przed tym obronić, zdusić. A potem, niestety, po tym pierwszym przełknięciu śliny, tych emocji nie da się odtworzyć. Poza tym „wzruszać”, „wzruszenie” to jakieś okropne, brzydkie słowa, lepiej o tym zjawisku opowiadać naokoło. Wolę, gdy mówi się, że coś ciebie dotknęło, że coś cię dotyka do głębi, i nie chodzi przecież o wymacanie prostaty, ale może chodzić też o właśnie o to.
W pierwszych dniach w Toronto miałem kilka takich dotknięć, które wzięły mnie z zaskoczenia, niespodziewanie. Nie byłem na nie gotowy. Najpierw w księgarni w dziale „canadiana” zdjąłem z półki książkę dedykowaną Terry’emu Foksowi. Znam dobrze jego historię, wiedziałem, po co sięgam. W 1980 roku, roku mojego urodzenia, Fox był już pełnoletni i nie miał jednej nogi, amputowali mu ją, bo miał raka. Przed chorobą grał w koszykówkę. Ze sztuczną nogą zaczął biegać. I szybko tak się rozbiegał, że postanowił przebiec całą Kanadę od Atlantyku, do Pacyfiku. Mieszkał niedaleko oceanu, w Burnaby, obok Vancouveru. Więc po zamoczeniu nogi w Saint John, biegnąc na zachód, wracał do domu. Pokonywał maraton dziennie. Na początku, nikt o nim nie słyszał, ale z dnia na dzień coraz więcej osób (i mediów) interesowało się Maratonem Nadziei. Pokonał tylko dwie trzecie trasy, bo miał nawrót raka, w okolicach Thunder Bay w Ontario musiał zejść z trasy, kilka miesięcy później zmarł, a nad jego pogrzebem przeleciały myśliwce. „Forresta Gumpa” nakręcono wiele lat później.
W każdym razie Terry Fox ze swoimi kręconymi włosami (wcześniej miał proste, kręcone odrosły mu po chemioterapii) to bardzo kanadyjski bohater, poza Kanadą nikt o nim nie słyszał, stawiają mu tu pomniki i nazywają szkoły jego imieniem. I dzisiaj mnie dotknęło, jak zobaczyłem tę książkę, w której różne osoby go wspominają z okazji 40 rocznicy Maratonu Nadziei. Na 25 stronie jest zdjęcie małego dziecka siedzącego na podłodze w jakimś muzeum i wpatrującego się w sztuczną nogę Terry’ego w gablocie. A zaraz potem kanadyjski muzyk Tom Cochrane, wspomina, jak zobaczył biegnącego Terry’ego w 1980 roku, gdy wracał autostradą ze swym bandem z koncertu w Winnipeg. Kilka lat później napisał o tym – jak twierdził – katartycznym doświadczeniu piosenkę:
rain streaming down early one morning all down the windowsill there was no warning traffic stopped what was this a one-legged boy running like a ghost in the mist
I stałem przed regałem z książkami, i czułem się dziwnie. Książkę oczywiście kupiłem.
Ale chwilę później byłem w Toronto City Hall, bo to ciekawa architektura, a nigdy nie widziałem na własne oczy, coś między Brasilią Niemeyera i budynkami ONZ. Na zdjęciu na stronie 48 książki „Forever Terry. A Legacy in Letters” Fox, który właśnie dobiegł do Toronto, ma w tle właśnie półokrągłe wieże nowego ratusza. W kadrze nie zmieściła się rzeźba Henry’ego Moore’a, którą zamówił u niego architekt Viljo Revell, i która wzbudziła w swoim czasie kontrowersje, głównie z uwagi na jej koszty. To od tej rzeźby zaczęła się relacja Moore’a z Toronto i sporo jego rzeźb można tu zobaczyć.
Widziałem, że ludzie wchodzą do środka ratusza, więc też wszedłem. Zapytałem ochroniarza, czy mogę się rozejrzeć. Mogłem, musiałem tylko przejść przez kontrolę jak na lotnisku. I tam obok innych torontońskich artefaktów natknąłem się na kapsułę czasu, zamkniętą 1 maja 2000 roku, więc już dobre parę lat temu. W środku kryje teksty i rysunki dzieci, plakieta wymienia je wszystkie z imienia i nazwiska.
Te dzieci są młodsze ode mnie o jakieś dziesięć lat, dziś są ją po trzydziestce. Ale wyobraziłem sobie ich jako starszych, bo mają się spotkać w 2050 roku i wspólnie otworzyć kapsułę. W tekście określono ich jako senior citizens. I sprawdzą, czy im się życie zgodziło z ich wyobrażeniami. Zakładam, że nie, że to otwarcie kapsuły wcale przyjemne nie będzie. Na pewno nie dla wszystkich. I każdy zobaczy siebie sprzed lat, to dziecko, autora rysunku czy opowiadania, jako obcą osobę, z którą nie będzie potrafił się utożsamić. Jak Annie Ernaux, gdy sięga po swoje stare dzienniki. To dziecko to ja? W każdym razie coś mnie dotknęło przy tej kapsule, i to szybko, od razu; musiałem naprawdę głęboko przełknąć ślinę, bo byłaby katastrofa w ratuszu. To jakieś atawizmy, te nagłe przypływy, które nachodzą nie wiadomo z której strony.
A wieczorem byliśmy z M. w kinie na filmie z Ryuichi Sakomoto grającym samotnie swoje utwory na fortepianie przez półtora godziny. Poza nami na sali był tylko jeden widz, więc koncert był bardzo prywatny. I wcale mnie nie wzruszał, chociaż wiedziałem, że to ostatni koncert Sakamoto przed śmiercią i że oglądam kogoś, kto już umarł, którego już nie ma (jak Roland Barthes patrzył na zdjęcie – o ile się nie mylę – Napoleona). Raczej co jakiś czas wymieniałem z M. żarty, po cichu, a niektóre fragmenty tego filmo-koncertu przespałem, bo w kinie było ciepło. Ale później, z powrotem w domu, obejrzałem q&a z reżyserem, który okazał się synem zmarłego kompozytora. I chociaż mówił bardzo dorzecznie, bez nostalgii, bez płaczu, gdy włączyłem „Merry Christmas Mr Lawrence”, coś mnie znowu dotknęło. I zostało ze mną przez chwilę.
No więc codziennie przechodzę obok Primrose, bo jest niedaleko, po drodze do Tokyo Sushi, gdzie pracuje starsza pani, którą podsłuchałem, jak zapytała siedzącego w pojedynkę chłopaka: Zawsze przychodzisz sam, wszystko u ciebie ok? To się nazywa kontakt z klientem! Powiedział, że wszystko u niego jest perfect ze sztucznym uśmiechem i wrócił do swojego telefonu. Poza tym przeczytałem książkę Sigrid Nunez i ten pies, co nawet jest na okładce, tytułowy przyjaciel, na końcu umiera śmiercią naturalną. Od początku wiadomo, że umrze, ale nie wiadomo, że będą mu przy tym towarzyszyły motyle.
Cochrane, ten od piosenki o Terrym jako jednonogim duchu, twierdzi, że gdy go zobaczył przez okno samochodu, w deszczu, doznał olśnienia. Jego własne życie wydało mu się nagle bezproblemowe. Może to rola świętych, jak Terry, by nam o tym przypominać. Może też o tym przypomina Primrose, która też – jak Terry – miała problemy z nogami, ale była tak pełna energii, że media przezwały ją wonkey donkey. No a Terry też był na pewno trochę wonkey ze swoją jedną nogą.
Wracam też do nagrania osiołka Primrose, tego żywego, prawdziwego, czasem kilka razy dziennie. Jest ciekawszy niż rzeźba. Ale gdy mijam tę rzeźbę, to filmik sam mi się już wyświetla w głowie i mnie dotyka. Więc warto było odlać Primrose w brązie. I obiecuję sobie, że kupię wreszcie mazak i się podpiszę na różowym, chociaż wyblakłym gipsie. Ale to przecież artystka, Myfanwy MacLeod, te dotknięcia zaprojektowała, wymyśliła. To działa.
Próbowałem się dowiedzieć, czy Primrose jeszcze żyje, ale niczego nie znalazłem. Sprawdziłem tylko, ile lat żyją osiołki – średnio 33 lata, jezusowo. Więc, jeśli nie jest salami, może gdzieś, na jakiejś farmę dla osiołków Primrose gryzie trawę i, jeśli okaże się osiołkiem długowiecznym, dotrwa do otwarcia kapsuły.