W „Dwutygodniku” piszę – wyjątkowo – o modzie, a dokładnie – o wystawie Arkadiusa w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi. Jej kuratorem jest Marcin Różyć i można ją oglądać jeszcze przez kilka miesięcy. Do czego namawiam. Poniżej kilka fragmentów z mojego tekstu.



Krótka kariera Arkadiusa pozostaje ewenementem. Znudzony studiami w Krakowie chłopak z Parczewa na początku lat 90. wyjechał na zmywak do Włoch, by zaraz potem dostać się do prestiżowej londyńskiej szkoły Central Saint Martins. Już jako student wyraźnie zaznaczył swoją obecność i szybko stworzył własną markę. Od 1999 roku przez kilka sezonów wypuszczał nieoczywiste, zaskakujące kolekcje. Zamieniał wybieg w spektakl. I na kilka lat stał się jedną z głównych postaci brytyjskiej mody. Nigdy by tego nie osiągnął, gdyby pozostał w Polsce, ale też jako imigrant z Europy Środkowej musiał starać się bardziej.
Jednak po paru latach nie wytrzymał presji świata mody. Jego przedsięwzięcia, butiki w Warszawie i Londynie, zbankrutowały. Równie szybko, jak się pojawił, zniknął, zrezygnował, zaszył się w Brazylii, gdzie mieszka do dziś. Twierdzi, że w ten sposób uratował sobie życie i nie skończył jak Alexander McQueen czy Isabella Blow, brytyjscy modowi samobójcy. Wystawę w Łodzi nazywa „celebracją poprzedniego życia”.
Arkadius od początku był jednym z tych projektantów, którzy przeczyli zasadzie, że forma wynika z funkcji. Wręcz przeciwnie. Jego stroje narzucały sposób noszenia. Posługiwał się metaforami, symbolami religijnymi i politycznymi. Liczył się przekaz. Takie podejście w świecie mody nazywa się „awangardowym”. Przy każdym nowym pokazie podkreślał swoje inspiracje, szukał ich zarówno w galeriach sztuki, jak i w ulotkach pracownic seksualnych. Jeszcze ważniejsze było jego zaangażowanie w to, co aktualnie działo się na świecie. To tworzyło mieszankę wybuchową. Bo czy można być jednocześnie anarchistą i tworzyć dla najbogatszych?




Kilka lat jego aktywności jako projektanta obrasta zgranymi kliszami. Zwłaszcza że mówimy o osiągnięciach zagranicznych, trudnych do obiektywnej oceny z perspektywy Warszawy czy Łodzi. Opowieści o nim wciąż bazują więc na porównaniach i napompowanych zwrotach. Karmią się powtarzanymi w kółko cytatami z kilku artykułów Suzy Menkes, modowej wyroczni z Wysp. Nie można się obyć bez wyliczanek nazwisk, kto nosił jego ubrania (Christina Aguilera i Reni Jusis), a kto okulary Arkadius Goggles (Brad Pitt i Cate Blanchett). Do tego dochodzą wspomnienia o tym, jakie wrażenie robił jego butik, otwarty w 2003 roku na Mokotowskiej, we wciąż „szarej” Warszawie.
Nadal nie wiemy, czy miał być nowym Galliano czy nowym McQueenem. Pierwszym się inspirował, u drugiego – stażował. Ponieważ nie stał się ani jednym, ani drugim, porównania brzmią mocno na wyrost. Równie niedorzecznie jak stwierdzenia, że był „najsłynniejszym Polakiem obok Jana Pawła II i Adama Małysza”, jak pisała o nim ostatnio „Wyborcza”. Zresztą w międzyczasie Małysza zastąpił Lewandowski. Nie zmienia to faktu, że już w 2001 roku, zaledwie dwa lata po debiucie, wymieniano go obok Paula Smitha, Stelli McCartney i Vivienne Westwood. Ten artykuł z „The Independent” na wystawie wyróżniono osobną ramką. Tyle że pozostałe nazwiska wciąż pamiętamy, o Arkadiusie już zapomniano. Jego dawnej popularności mają dowodzić dziesiątki wycinków prasowych w gablotach. I tylko czasami ktoś wyciągnie z szafy Arkadiusa vintage, jak Graham Norton swój garnitur sprzed dwóch dekad w jednym z odcinków brytyjskiej edycji „RuPaul’s Drag Race”.
O modzie pisało się i nadal pisze hiperbolicznie. Jeśli ktoś odnosi sukces, to jest on „meteorowy”. Arkadius „rzucał na kolana”, „wyprzedzał czas”, był raz w niebie, raz w piekle, swą sławą dorównywał niemal coca-coli. Jednego dnia pił szampana, drugiego nie miał co jeść. Nawet jego odejście ze świata mody zamienia się w kolejną kliszę.
Na szczęście kurator Marcin Różyc umiejętnie unika takich pułapek. Traktuje projekty Arkadiusa przede wszystkim jako dorobek artystyczny. Dzięki tej wystawie można zobaczyć stroje bez celebryckiej otoczki, bez Kuby Wojewódzkiego, czerwonych dywanów, bez botoksu, Ewy Minge mówiącej po angielsku i okrągłych bzdur o projektowaniu dla „silnych kobiet”.




Nic jednak u niego nie było w pełni na serio. Jeśli Arkadius odnosił się do poważnych tematów, to zawsze ze świadomością, że działa w modowej bańce, w karnawałowym wyłomie w rzeczywistości. Wydawało się, że na chwilę się uspokoił, gdy na jesień/zimę 2004 roku stworzył kolekcję „Le Freak, C’est Chic” inspirowaną stylem eleganckich starszych pań i dramatem „Krzesła” Eugène’a Ionesco. A jednak i ją charakteryzowała typowa dla niego dezynwoltura. Punktem wyjścia były klasyczne garsonki i garnitury, ale Arkadius nieortodoksyjnie łączył w nich grubą wełnę z delikatnymi, błyszczącymi materiałami.
Nawet jeśli niektóre kolekcje były bliższe prêt-à-porter, zawsze pojawiało się na nich coś odlotowego. To te projekty robią największe wrażenie na łódzkiej wystawie. Jak efektowna spódnica z krynoliną odwrócona w drugą stronę, do góry, tak, że nosząca ją kobieta staje się kwiatem czy pawiem, który właśnie otworzył wachlarz swojego ogona. Wrażenie robi też przezroczysty plastikowy top, będący jednocześnie wazonem na białe lilie, które modelka podczas pokazu rozrzucała wokół. Są tu sukienki z krwawiącymi gołębiami, stroje dla bliźniaczek syjamskich i marynarki z kwiatów.

