4 kwietnia 1910 roku L.M. Montgomery, wówczas już autorka bestsellerowej powieści, mieszkanka wsi Cavendish na Wyspie Księcia Edwarda, odpowiednika książkowego Avonlea, natknęła się w skrzyni na crazy quilt. Uszyta przez nią w młodości patchworkowa kołdra wydała się pisarce czymś przestarzałym i skrajnie niemodnym.
W latach 80. XIX wieku styl crazy był bardzo en vogue; jak sama pisała, każdy musiał mieć przynajmniej crazy poduszkę. Jako trzynastolatka chciała podążać za modą. Podobnie jak Anne Shirley fantazjowała o bufiastych rękawach, jej marzyła się grzywka, której zabraniali jej uciąć wychowujący ją surowo dziadkowie. Nic dziwnego, że chciała też uszyć popularną patchworkową narzutę. Zajęło jej to jednak pięć lat. Gdy ją wreszcie ukończyła, styl crazy zdążył już wyjść z mody, a kołdra trafiła do skrzyni.
„Dla mojego obecnego smaku wydaje się niewypowiedzianie odrażająca”, notowała w pamiętniku wiosną 1910 roku. „Może przyszłe pokolenia uznają ją za ciekawostkę z przeszłości”. Miałem to szczęście, że widziałem ją na własne oczy i nic mi w tej kołdrze nie uwierało.
Szalony styl crazy polega na łączeniu ze sobą wielobocznych skrawków różnych materiałów w chaotyczny, przypadkowy, geometryczny wzór. Może kołdra crazy to po prostu kordła.

Popularność crazy quilts w Stanach i Kanadzie przypada na późną epokę wiktoriańską, czyli dwie ostatnie dekady XIX wieku. Niektórzy łączą ich pojawienie się z Centennial Exposition w Filadelfii w 1876 roku i modzie na wszystko co dalekowschodnie, w tym japońską asymetrię, którą wywołał oblegany Pawilon Japoński.
Nie podzielam niechęci Montgomery do jej robótkowego dzieła. Nie ma nic fajniejszego niż kołdry crazy, które dzisiaj – zwłaszcza jako „ciekawostki z przeszłości” – nie podlegają fluktuacjom mody.Jeśli kiedyś zajmę się patchowrkiem, a nadal tego nie wykluczam, to po to, by uszyć szaloną kołdrę. Może Montgomery inaczej spojrzałaby na swój patchwork, gdyby wiedziała, że w tym samym czasie crazy quilt szyła uwięziona w swoim pałacu w Honolulu hawajska księżniczka Lili’uokalani?

U pisarki, mimo estetycznego niesmaku, kołdra wywołała też rodzaj melancholii. „Poczułam wiele poruszeń serca, gdy ją dziś oglądałam”, zdradzała. Kołdra wydała się jej przesiąknięta wspomnieniami, wszyła w nią bowiem swoje marzenia „grube jak jesienne liście z Vallombrosa”, jak pisała, chwaląc się przed samą sobą znajomością „Raju utraconego”.
Kołdra przypomniała jej ekscytację związaną z kolekcjonowaniem ścinków materiału. Użyła w niej nawet fragmentów starych sukienek swych ciotek, ale też matki, która zmarła, gdy Montgomery nie miała jeszcze dwóch lat. W innym miejscu w pamiętniku twierdziła, że widok matki w trumnie jest jej najwcześniejszym wspomnieniem, w co trudno uwierzyć.
Oryginalną kołdrę L.M. Montgomery oglądałem podczas wakacji w domu w Park Corner na Wyspie Księcia Edwarda. Kołdra jest jednym z najcenniejszych eksponatów w funkcjonującym tu Anne of Green Gables Museum. Nazwa ma oczywiście przyciągać turystów, ale nie zmienia faktu, że dom był jednym z dwóch najważniejszych miejsc jej dzieciństwa.
Montgomery wychowała się w domu dziadków od strony zmarłej matki w Cavendish, po którym do dziś przetrwały jedynie fundamenty. Tam też napisała swe najpopularniejsze książki i tam jako nastolatka uszyła swą kołdrę.

Dom rodziny ojca w Park Corner, w którym często spędzała wakacje, był o wiele żywszym miejscem niż chłodne domostwo dziadków. W jeszcze innym domu Montgomery ulokowała Anię Shirley – w Zielonych Szczytach (Green Gables) w Cavendish, niedaleko od miejsca, w którym sama mieszkała. To Zielone Szczyty są dziś jedną z największych atrakcji turystycznych wyspy.
To Park Corner było ulubionym miejscem pisarki, uważa się, że w nim dzieje się akcja powieści „The Story Girl” (przetłumaczonej na polski jako „Historynka”, co trudno mi zaakceptować), którą uważała za swoją najbardziej udaną książkę. W usta tytułowej Story Girl, Sary Stanley, włożyła wiele opowieści, zasłyszanych od rodziny i znajomych.
Bohaterką jednej z nich jest porzucona panna młoda Racheld Ward. Jej wybraniec nie dotarł na ślub w akcie radykalnego ghostingu. Zrozpaczona panna młoda zakopuje przed domem weselny tort (by nikt go nie zjadł), a suknię, pamiątki po narzeczonym i ślubne prezenty chowa w błękitnej skrzyni i zabrania jej otwierać, sama wyjeżdżając w świat. Na pewno było to lepsze rozwiązanie niż pomysł panny Havisham z „Wielkich nadziei” Dickensa, by do końca życia swej sukni ślubnej nie zdejmować.
Gdy dzieci, bohaterowie „The Story Girl”, słuchają tej romantycznej historii, nieznana im na żywo krewna jest staruszką i mieszka w Montrealu, skrzyni zaś nikt nie otwierał od dekad. W finale książki przychodzi jednak list z Quebecu, oto ciotka umarła, pozostawiając dokładne wskazówki, co należy zrobić z zawartością skrzyni. Suknię ślubną, listy po narzeczonym i jego zdjęcia każe natychmiast spalić, a inne przedmioty rozdać rodzinie jako pamiątki. Skrzynia zostaje więc otwarta, a jej zawartość skonfrontowana z narosłymi przez lata opowieściami. Niektóre przedmioty dorastają do fantazji, inne – nie. Tajemniczy narzeczony na dagerotypie sprzed lat okazuje się zupełnie nieatrakcyjny.

Okazuje się, że Rachel Ward miała swój pierwowzór w rzeczywistości. Była nią Eliza Montgomery, kuzynka ojca pisarki. Skrzynia znajdowała się w domu w Park Corner od 1849 roku. Maud spędzając tam wakacje i bawiąc się z kuzynostwem, wielokrotnie słyszała historię porzuconej w dniu ślubu ciotki Elizy i fantazjowała na temat zawartości jej błękitnej skrzyni. Eliza Montgomery umarła (w Toronto, nie w Montrealu), kilka lat przed powstaniem „The Story Girl” i rzeczywiście zostawiła wskazówki co do swoich ślubnych pamiątek. Pisarka nie mogła odżałować, że nie było jej przy otwarciu skrzyni, ale i przypadł jej w spadku jeden z przedmiotów – błękitny świecznik. Część pamiątek po Elizie, w tym suknia ślubna niedoszłej panny młodej, wciąż znajduje się w Park Corner, obok szalonej kołdry Montgomery. Błękitna skrzynia stoi zaś w muzealnym sklepiku.



W czasie, gdy Montgomery pisała „The Story Girl”, 1909-1910, sama była już zaręczona z pastorem Ewenem Macdonaldem. Pobrali się w 1911 roku właśnie w bawialni w Park Corner i wkrótce wyjechali do Ontario. Ich małżeństwo nie było zbyt udane, Montgomery porzuciła już wtedy złudzenia, że pozna swego Gilberta. W jednym z najzabawniejszych rozdziałów „The Story Girl” dzieci układają własne wersje kazań, co uznaje się za żart z przyszłego męża pisarki.
U czytelników Montgomery, do których się zaliczam, Wyspa Księcia Edwarda, ale też Halifaks i miejsca w Ontario, gdzie Montgomery mieszkała później z mężem pastorem, mogą wywoływać dziwne uczucie pomieszania fikcji z rzeczywistością. Jakby Ania i inne bohaterki były rzeczywiście na wyciągnięcie ręki.
Pisarka czerpała bowiem wiele i z zasłyszanych historii, i ze swojego otoczenia. Irytowały ją pytania o to, czy kreując postacie w swoich książkach, miała na myśli konkretne, znane jej osoby. Zaprzeczała. Ale w cechach charakteru i losach Anne Shirley czy obdarzonej talentem opowiadania Story Girl odbijało się wiele jej własnych doświadczeń. Otwarcie przyznawała, że wiele miejsc z jej książek było inspirowanych jej ulubionymi zakątkami. Po ukazaniu „Anne z Zielonych Szczytów” mieszkańcy Cavendish bezbłędnie rozpoznali, w którym domu zamieszkuje rudowłosa sierota. Już w pierwszych latach po wydaniu książki do Cavendish podróżowano szlakiem bohaterki i obdarzanych przez nią romantycznymi nazwami miejsc – tę skłonność odziedziczyła zresztą po samej pisarce.
Stąd to uczucie pomieszania fikcji, biografii Montgomery i rzeczywistości, której samemu się doświadcza. Przechadzając się Alejką Zakochanych (Lover’s Lane) w Cavendish podąża się i śladami młodej Maud (było to jej ulubione miejsce na ziemi), i Ani. Z okna na piętrze domu rodziny Montgomery w Park Corner widać niewielkie jeziorko. Pisarka właśnie je miała na myśl pisząc o Jeziorze Lśniących Wód (Lake of Shining Waters), tyle że umieściła je w Avonlea, a przecież Avonlea to Cavendish, nie Park Corner. Więc na szczęście mapa nie pokrywa się z terytorium.

W pamiętniku Montgomery romantyzowała pracę nad swoją kołdrą, odkrywając w niej wszyte wspomnienia i marzenia z młodości. Książkowa Ania patchworku nie znosiła, nie widząc w szyciu pożywki dla własnej wyobraźni. Narzekała: „I do NOT like patchwork… there’s no scope for imagination in patchwork. It’s just one little seam after another and you never seem to be getting anywhere”. W starym polskim tłumaczeniu była tu mowa o kwadratach i łataniu, więc nawet nie chcę mi się go przytaczać, nowego tłumaczenia niestety jeszcze nie czytałem, ale mam w planach.

Oczywiście w tym czasie szycie było nie tyle hobby, co koniecznością. Jeszcze na początku XX wieku na Wyspie Księcia Edwarda kobiety niemal wszystko szyły same. Niezależnie od różnic ekonomicznych czy społecznych wśród bohaterek „Ani…”, wszystkie kobiety w książce szyją. Maryla zmuszając Anię do szycia, uczy ją jednej z podstawowych życiowych umiejętności. Mistrzynią igły i szydełka jest oczywiście ich sąsiadka, pani Lynde, którą już w pierwszym rozdziale spotykamy przy pracy nad szydełkową kołdrą, w tym czasie ma ich na swoim koncie szesnaście.
Montgomery w swoich książkach nie zajmowała wyraźnego stanowiska w sprawie robótek ręcznych, czy wolałaby – jak ówczesne protofeministki i z pewnością Ania – by odeszły do lamusa, czy widzi w nich wartościową i wartą zachowania tradycję. We własnym życiu była bardziej zainteresowana szyciem niż Ania, co w zastanawiający sposób zbliżało ją do pani Lynde…
W jednej z sypialni domu pisarki w Leaskdale w Ontario widziałem współczesną kołdrę, wzorowanej na szydełkowej kołdrze L.M. Montgomery z motywem liści jabłoni, który w książce dziergała wścibska sąsiadka. Trudno dochodzić, co było pierwsze, ale wydaje mi się, że pani Lynde.
