Jak się słowo „wystawa” wymówi po angielsku, to ma coś wspólnego z publicznym obnażaniem się – od razu robi się ciekawiej. Malarz Patryk Różycki w takim momentach wręcz rozkwita i owocuje malarską kornukopią. A jego ostatnia wystawa „Moje pierwsze w życiu… o seksualności” była jeszcze bardziej ekshibicyjna niż poprzednie, chociaż powrócili na niej dobrze znani bohaterowie: sam Patryk na różnych etapach życia, mama, tata, brat, kuzynka. Wystawa zamknęła się wczoraj w Sklepie Galerii Karowa, więc jak jej nie widzieliście, to już nie zobaczycie, sam ją oglądałem na finisażu.
Można powiedzieć, że była to sexhibition z prawdziwego zdarzenia (copyright „Fleabag”; „Hair IS everything!”).
Wiedząc, z czym będę miał do czynienia, przed wyjściem z domu wziąłem kąpiel z pianą z „Arbuzowej miłości” (3,50 w Rossmanie). I przypomniało mu się, że dawno nie czytałem Brautigana, i chciałem już wyjść z wanny i sprawdzać, jak leciał jego wiersz, w którym porównywał muszlę klozetową do gniazda ptaka.
Galeria nazywa się Karowa, ale mieści się na ulicy Okrąg i gościła obrazy Patryka tylko przez tydzień. Ale pamiętam prapoczątki tego projektu, gdy kilka miesięcy temu przy okazji wystawy przedaukcyjnej w Muzeum Broniewskiego, Patryk wygłosił tam pogadankę, dla której pretekstem był obraz z masaturbacją w stodole. Specjalnie na to spotkanie wykonał kilkadziesiąt rysunków, by opowiedzieć nimi o historii swej seksualności, od wczesnodziecięcego podglądactwa po pełnometrażowy seks dzisiejszy. Potem te rysunki przerobił na obrazy. I tak powstała wystawa.
Obrazów w nowej sekserii Patryka jest 39. Na wystawie uzupełniał je zaś filmik, będący składanką Patrykowych tanecznych wygibasów w jego pokoju, które czasami wydają się być na serio, czasami zaś odnosi się wrażenie, że Patryk parodiuje TikToka.
Taniec Patryka jest jak gra wstępna, tańczy godowo, do nas, przymila się do widzów. Nowa powieść Mirandy July, „All Fours”, za którą miałbym ochotę przyznać jej Nobla (z zazdrości, żeby ja trochę przygnieść ciężarem nagrody), to właśnie oczekiwanie na seks z motywem tańca, wystawa Patryka okazała się być jednak jej karykaturą.
Muzyka odgrywała ważną rolę eliksiru przenoszącego w czasie. Patryk poza zwyczajowymi długimi opisami obrazów, wyjaśniającymi, co dokładnie przedstawiają i jakie ma to dla niego znaczenie, przyporządkował też pracom różne piosenki, łącząc je albo według klucza czasu (czego się wtedy słuchało) lub emocji (z którą piosenką mi się dana sytuacja kojarzy). I tak oglądając obraz „Pierwszy seks z mężczyzną” (oralny) powinno się słuchać „Pass This On” The Knife, a kontemplując „Moje genitalia” – „C’est si bon” Madleen Kane. Cała playlista dostępna jest na koncie Spotify Patryka. Przypomniał mi się pierwszy komiks Sasnala, do którego była dołączona kaseta z jego składanką. Ścieżka dźwiękowa do życia, w wypadku Patryka – do jego życia seksualnego, jeśli tak to można nazwać.
Nawet jeśli zachowuje pewną dozę dystansu, Patryk dąży do tego, by pokazać, jak było naprawdę. Tymczasem seksualność opiera się przecież w dużej mierze na fantazjowaniu. A nawet na rodzaju fantazjowaniu do potęgi. Filozof Žižek, mistrz zadawania trafnych pytań, sugerował nawet kiedyś, by zastanawiać się nie nad tym, jak fantazjujemy o seksie, lecz o czym myślimy, gdy to robimy.
Seks w małym mieście w wykonaniu Patryka jest raczej vanilla, a nawet powiedziałbym, że w galerii było go jak na sexhibition niewiele. Jeśli znalazło się tam jakieś przekroczenie, to polegało na tym, że Patryk sportretował się z profilu, za którym nie przepada, albo że przyznał się do używania maseczek kosmetycznych – ponoć w przypadku hetero cis mężczyzn jest to tabu, oni to dopiero mają trudno. Nie czułem się podniecony Patrykowymi historiami, raczej – przygnębiony. Bo można się przygnębić od przewracania kijkiem kartek w świerszczyku ze śmietnika, snami o nagiej matce pod prysznicem, księżmi wydzierającymi się na młodych onanistów z konfesjonału, masturbacyjnym materacem z wyciętą dziurą czy po prostu złamanym sercem.

Przed ćwierćwieczem szczytem perwersji, jeśli wierzyć „Sex and the City”, była analna palcówka – oczywiście małym palcem, przy czym dowcip polegał na tym, że jako jedyna z czwórki nie miała z tym problemów bogobojna Charlotte. To najlepszy dowód na to, że serial kręcono w czasach przedinternetowych i dlatego nie dociera z przekazem do młodszych pokoleń. Postinternetowa Fleabag już w pierwszych pięciu minutach pierwszego odcinka pierwszego sezonu zastanawiała się, czy jej odbyt nie jest zbyt elastyczny i co to o niej mówi. Jest to jakaś miara postępu.
Ostatnio w Toronto byliśmy z M na występie gwiazdy kanadyjskiej sceny drag Jimbo, której specjalnością jest rzucanie w publiczność mortadelą. Połowa show kręciła się ponętnie wokół motywu brudnego palca (ubrudził się podczas szukania mortadeli), zaś w jednej z przerw na zmianę stroju publiczność bawił Morty the Shit Slinging Chimp. Co już prostą drogą prowadzi mnie do filmiku z niewybrednym prankiem, który mi się ostatnio wyświetlił (one wyświetlają się same, niczego nie naciskam). Żart polega na tym, że zawiązuje się dziecku oczy i wsadza jego palec do masła orzechowego; potem podstawia się psa, tyłem, podnosi mu ogon i zdejmuje dziecku opaskę. Dziecko przekonane, że zanurzyło właśnie palec w psim anusie, płacze i być może jesteśmy świadkami niezmywalnej traumy. Filmik składał się z tego samego pranku, powtórzonego w różnych domach. W jednym z nich dramatycznej scenie – nie kłamię – przypatrywał się ze ściany portret Jezusa, wyraźnie uśmiechniętego. To Jezus kazał im to zrobić? I te wszystkie płaczące dzieci i śmiejący się dorośli (też się śmiałem) zostali ze mną na jakiś czas. Ponieważ nie zapisałem tego filmiku, nie jestem pewien, czy mi się to nie przyśniło. Ale używam opowieści o nim jako icebreakera na przyjęciach. Ok, nie na przyjęciach, w innych sytuacjach; na przyjęcia mnie ani nikt nie zaprasza, ani ja nie mam na nie ochoty. W każdym razie zacząłem dzielić ludzi na tych, których bawią analne historie i tych, których nie bawią, wnioskuję to po ich twarzach.
W Muzeum Broniewskiego podczas dyskusji, która rozkręciła się po wykładzie Patryka, jedni dopytywali o detale jego seksualnych doświadczeń („kto komu obciągał?”, chciała wiedzieć pewna pani), inni woleli podzielić się swoimi wspomnieniami. Mężczyzna w nieistotnym już wieku (wieku, w którym nie pyta się już mężczyzn o wiek), nazwijmy go Bartkiem O., pochwalił się, że jego młodość obfitowała w zupełnie odmienne doświadczenia. Bo jak się wychowałeś w Gdyni, do tego w stosunkowo zamożnym domu, to jako nastolatek mogłeś się swobodnie zabawiać ze swoimi innymi bogatymi kolegami. A jak przychodziła im ochota, to nawet dopraszali swoje dziewczyny. Brzmiało to jak science fiction, ale w przeciwieństwie do Patrykowej prawdy miało swoje momenty. Mężczyzna powiedział też, że wówczas, w tych wspaniałych, seksualnie rozpasanych polskich latach 80., podczas masturbacji fantazjowano o Majce Skowron z serialu o jej szaleństwach. I słuchała tego również obecna Zuzanna Janin, która grała Majkę w młodości. Ale sami ją zapytajcie, czy jej te wynurzenia schlebiały, bo ja się boję.
Potem pomyślałem sobie jednak, że to historia o tym, że przynajmniej w myślach nikt nam nie może niczego zabronić i może o to właściwie chodziło Žižkowi.

Moje przygnębienie wystawą pewnie wynika z faktu, że Patryk skupił się na pierwszych razach, co sugeruje zresztą jej tytuł. Było ich wiele: pierwsze porno (kostiumowe, po francusku, z pejczem), „pierwszy raz widzę penisa” (brata), pierwsze zakochanie się w kuzynce, „pierwszy raz śpię w łóżku z dziewczyną” (ale do niczego nie dochodzi, poza polucją), pierwszy seks z materacem (w stodole), pierwszy seks z mężczyzną. Pierwsze próby zazwyczaj są koślawe, dlatego sporo tu właśnie karykaturalnego wykrzywienia czy niepewności, pozostawiających rany na męskiej duszy. To wszystko podlane jest polską wodą święconą, która zamiast oczyszczać, mąci krajobraz. Na wystawie dowiedziałem się na przykład, że prawdziwy katolik nie może masturbować się więcej niż siedem razy dziennie. Przynajmniej tak instruktażową książeczkę otrzymaną od ojca interpretował Patryk.
Jak na wystawę o seksie, niewiele tu przyjemności, z jednym wyjątkiem – postmasturbacyjnym autoportretem z twarzą spryskaną nasieniem. Nawet jeśli czasami bywało trochę zabawnie (sperma na twarzy może być echem filmu „American Pie”, który też stał się ważnym elementem seksukładanki Patryka), na wystawie nie było ani seksownie, ani romantycznie. Zanurzona była raczej w nastoletnich kompleksach, zabobonach i katechizmie. Z obrazów dochodziło wręcz wołanie o pomoc. I prośba, by przyszłym pokoleniom mężczyzn było trochę lżej.
Za całym przedsięwzięciem stało też przeświadczenie, że otwartość i rozmowa rozwiązują problemy, a przynajmniej pozwalają rozpocząć proces naprawczy. Wiele obrazów Patryk poświęcił gadaniu o seksie. Nie wiem jednak, czy to komukolwiek pomoże, gdy ogłosi urbi et orbi, że ma kłopoty z przedwczesnym wytryskiem (obraz nosi tytuł „Przepraszam, nie mogłem już dłużej. Odpowiedziała: Spokojnie, nic się nie stało”). Ale pełna zgoda: edukacja, głupcze!
Podobna przesłanka stała za obrazem opartym na kadrze z filmu „Call Me by Your Name” (Elio forever!), do którego należy słuchać „Mystery of Love” Sufjana Stevensa, piosenki użytej w ścieżce dźwiękowej. Patryk skupił się na scenie z końcówki filmu, w której Elio, już opuszczony przez starszego kochanka, rozmawia z ojcem. Zdziwił mnie wybór akurat tej sceny, bo jej po prostu nie lubię. Jeśli sam miałbym coś malować, wybrałbym historię z brzoskwinią, albo jak Oliver każe Elio zdjąć kąpielówki, albo jak Elio stoi na peronie i patrzy na odjeżdżający pociąg, albo jak płacze przy kominku, a jeszcze lepiej – jak płacze w ramionach Olivera, gdy ten mu zjada brzoskwinię, właściwie każda scena, w której Elio płacze, by się nadawała, no i każdy moment, w którym Timothée Chalamet mówi po francusku. Mógłbym wymieniać dalej. Ten film wymaga kolejnych 40 obrazów i osobnej sexhibition.
Z całego filmu Patryk zapamiętał zaś moment, w którym ojciec postanawia opowiedzieć Elio o swoich homoseksualnych doświadczeniach z przeszłości, a syn-gej i ojciec ukryty w szafie zawiązują pakt przeciwko matce. W ogóle ci wyrozumiali, a wręcz podsycający z drugiego planu romans ich syna rodzice wydawali się pochodzić z innej planety (no ale akcja filmu dzieje się przecież w latach 80.). Dla mnie to właśnie w tej scenie magia kina prysła, romans Elio z Oliverem wcale tej sceny nie potrzebował (chociaż oczywiście Timothée i tu płakał przekonująco). Zresztą ojciec swoimi zwierzeniami nie tylko zepsuł film, zepsuł też jego kontynuację, bo autor książki, André Aciman, postanowił w drugiej jej części pozostawić na boku Elia i Olivera i skupić się na przygodach ojca po tym, jak zostawia matkę. Tych już na szczęście nikt filmować nie chciał i „Call Me by Your Name 2” nie powstał.

Patryk jednak najwyraźniej lubi rozmawiać o seksie z rodzicami, co samo w sobie może uchodzić za… dziwne? Może się jednak mylę, może to kwestia pokoleniowa, i może nie powinienem dzielić ludzi według brudnego palca, lecz na tych, którzy lubią rozmawiać o tym z mamą, i na tych, którzy nie lubią. I couldn’t help but wonder, czy Patryk woli o tym mówić niż to robić?
Przesłanie wystawy jest jednak pozytywne: Nie lękajcie się! Forget fear! Bo nawet Patrykowy heteropenis na osobnym portrecie (w dyptyku z zaczerwienioną pupą) zdaje się lekko przestraszony. I aż się prosi, by się nad nim empatycznie pochylić i powiedzieć: wszystko będzie dobrze.